czwartek, 2 maja 2019

Brygada Kryzys- zespół, którego nie było.

Brygada Kryzys- zespół, którego nie było.





Część 1

Część 2

Część 3
https://pic3knotdead.wordpress.com/2018/11/05/brygada-kryzys-zespol-ktorego-nie-bylo-cz-3/



Brygada Kryzys- zespół, którego nie było, część 1.

z22753669V,Brygada-Kryzys-w-latach-80--Od-lewej--Jaroslaw-Pta

Brygada Kryzys- zespół, którego nie było, część 1.

Za pomoc przy wywiadach dziękuję Robertowi „Kawiorowi” Kawce (pożyczka sprzętu nagrywającego) i Maćkowi Cholewińskiemu za korektę.
TOMEK LIPIŃSKI
Tomasz Lipiński (pseud. Frantz)- ur. 21. 08. 1955 r,. o godzinie 00:20 w Warszawie przy ul. Madalińskiego. Zespoły: Tilt, Brygada Kryzys, Fotoness, Czad Komando Tilt.
Z Tomkiem umówiłem się o 14.00 w jednej ze śródmiejskich kawiarni. Raz świeciło słońce, raz padał deszcz i było dość chłodno. Usiedliśmy w ogródku, zapaliliśmy papierosy i zaczęliśmy rozmowę.
Tomek, skąd wziął się Twój pseudonim- „Frantz”?
Wziął się tak naprawdę stąd, że dosyć twardą ręką, można powiedzieć, trzymałem zespół, zwłaszcza podczas prób.
To jeszcze było za czasów Tiltu?
Tak. Na samym początku. Tomek „Rastaman” Szczeciński (Tomasz „Rastaman” Szczeciński- basista Tiltu, Kryzysu i Brygady Kryzys. Przez kilka lat prowadził audycje w II programie PR i Radiu Eska North. Muzyk zespołu Masala Soundsystem- przyp. S. T.) buntował się często (śmiech) na moje nazbyt gwałtowne zapędy. No i tak z niemiecka wtedy do mnie przemawiał (śmiech).
Czy między Tiltem, a Kryzysem były antagonizmy? Czy opinia, że Kryzys określał Tilt mianem staruchów, a Tilt Kryzys jako gówniarzy jest prawdziwa?
Nie. Nie mieliśmy jakiegoś konfliktu między sobą. Natomiast na pewno były dosyć poważne różnice. Wystartowaliśmy jako zespół trzyosobowy w bardzo dziwnym składzie. „Luter” (Jacek „Luter” Lenartowicz- z urodzenia gdańszczanin. Twórca i wydawca pierwszego fanzinu „Pasażer”. Był muzykiem Deadlocka, Tiltu i Białych Wulkanów. Przed grudniem 1981 r. wyjechał do Amsterdamu, gdzie pisał scenariusze filmowe i grał muzykę country. Zmarł w lipcu 2004 r. Miał 43 lata- przyp. S. T.) jeszcze nie miał dwudziestu lat, chyba siedemnaście albo osiemnaście. Właśnie został relegowany z liceum w Gdańsku po różnych wybrykach. Ja miałem już dwadzieścia cztery, „Rastaman” chyba też coś koło tego.
Który to był rok?
1979 rok. Natomiast Kryzys powstał trochę wcześniej i przechodził rozmaite i częste metamorfozy. Od samego początku ludzie się wymieniali, przychodzili, odchodzili. Stałym elementem był Robert Brylewski i od pewnego momentu Maciej Góralski (Maciej „Magura” Góralski – współtwórca Kryzysu, perkusista i autor tekstów, polonista z wykształcenia. W trakcie wizyty w Londynie nie omieszkał być na imprezie u Johnny Rottena i wręczyć The Clash znaczki z Leninem. Popularyzator buddyzmu tybetańskiego, japońskiego i chińskiego. Obecnie pracuje w Warszawie w Muzeum Azji i Pacyfiku. przyp. S. T), którego obecność jednak nie wpłynęła na ustabilizowanie składu, bo a to pojawiał się Kryzys Romansu, a to to, a to śmo. Co jakiś nowy trend się pojawił na świecie, to Maciek starał się go zaszczepić i skończyło się, że Kryzys się rozleciał.
Poza tym Kryzys, ponieważ śpiewał piosenki z polskim tekstem, a my w tym czasie śpiewaliśmy tylko po angielsku, współpracował z agencją należącą do tzw. Stołecznej Estrady. Estrada zajmowała się całością wydarzeń artystycznych w stolicy i ona miała, dziś powiedzielibyśmy dywizję o nazwie Rock Estrada. Dzięki niej Kryzys brał udział w jakimś tam koncercie w Sopocie, przez co trochę funkcjonował w pierwszym obiegu, odrobinę bardziej niż Tilt, który nie miał na to najmniejszej szansy. Także były różnice, ale bez animozji. Spotykaliśmy się w tych samych miejscach. Po prostu były dwa takie zespoły.
Kiedy i gdzie spotkałeś się z Robertem po raz pierwszy?
Trudno sobie przypomnieć tak naprawdę. Ludzie się poznawali, przychodzili do tych samych miejsc, słuchali nowej muzyki, jakoś się z nią identyfikowali, mniej lub bardziej. To był taki zew, który wyrażał się w stroju, w jakichś akcesoriach. W związku z tym raz po raz trafiało się na takie mniejsze lub większe zgromadzenie, w klubie przy okazji jakiejś imprezy, albo na jakimś placu, albo na jakiejś ulicy i trudno odtworzyć dokładnie, kogo, gdzie i kiedy się poznało, co było mniej więcej w 1978 lub 1979 roku. Pamiętam, że byłem nawet kiedyś przez chwilę na próbie Kryzysu w Aninie w domu kultury, bo mama jednego z kolegów w nim pracowała, ale zdaję się, że próba się w końcu nie odbyła (śmiech).
We wrześniu 1981 roku w klubie Riviera- Remont zagraliście pierwszy koncert, który supportowała Republika. Koncert został nagrany bez Waszej wiedzy i bez Waszej zgody został wydany na płycie winylowej w Anglii. Co o niej sądzisz?
Trudno się jakoś wypowiadać, dlatego, że to był materiał nagrany z konsolety, gdzie przez różne okresy trwania utworów nie słychać poszczególnych instrumentów, dzieją się jakieś dziwne historie. Krótko mówiąc nie był to z całą pewnością materiał na płytę. Gdyby rzecz zależała od nas, płyta by nie wyszła, z oczywistych, technicznych przyczyn. Ale ponieważ się ukazała, abstrahuję od tego, w jaki sposób się ukazała. Trudno negować fakt jej istnienia. W związku z czym, uznajemy oczywiście jej istnienie, ale nie należy do oficjalnej dyskografii zespołu, bo jest ewidentnym bootlegiem i tak już zostanie.
Ale w zasadzie „dzięki” temu bootlegowi byliście pierwszym polskim zespołem, który wydał płytę na Zachodzie, bo Dezerter wydał „Underground Out Of Poland” w USA dopiero w 1987 roku.
No tak, ale to w ogóle nic nie znaczy.
Kim był człowiek, który wywiózł materiał do Anglii?
Menadżer Jacek Olechowski, który był przedtem menadżerem Kryzysu i później odziedziczył w jakimś sensie… zajmował się sprawami Brygady Kryzys, miał jakiś deal ze swoim kolegą. Kolega z kolei akurat mieszkał w Londynie i tam to po prostu zostało wydane przez firmę Fresh Records. Później album został zezłomowany, z tego, co wiem, przywieziony do Polski i sprzedany drogą bazarowo- różnoraką. Do końca nie śledzę losów płyty z tego względu, że nie mam żadnego wpływu na to, co się nią dzieje (śmiech).
Czy wytwórnia Fresh Records oprócz Was wydała jakikolwiek inny zespół?
Wydawała jakieś zespoły, ale to była jedna z wytwórni, które powstawały i zanikały, choć szczerze mówiąc nie wiem nic na ten temat.
Czy okładka z upadającym Pałacem Kultury i Nauki i Brylewskim była oryginalną okładką tej płyty?
Tak, tak dokładnie.
Co to za utwór „Kronsztad”? Nie ma go na żadnej płycie.
Tak, właśnie nie ma go i co gorsza myśleliśmy, że nagraliśmy go podczas sesji do „czarnej” płyty. W tej chwili udało się dotrzeć, do ścieżek z tamtej sesji i je zdigitalizować, ale niestety okazało się, że „Kronsztadu” nie ma. Kronsztad to było miasto w Rosji, w którym miała miejsce masakra marynarzy, którzy jako pierwsi opowiedzieli się za nową władzą i jako pierwsi stali się jej ofiarą. Robert napisał tę piosenkę. Ona nie jest nagrana, ale oczywiście w tym roku ją nagramy.
Jak Ci się udało uniknąć wojska?
Długo to trwało. Do pewnego momentu byłem w liceum, później nie dostałem się na studia i poszedłem do szkoły pomaturalnej. Więc przez jakiś czas szkoła mnie chroniła, a jak przestała, to już był taki moment na jesieni któregoś roku, że już nic mnie nie chroniło. I w takim straceńczym nastroju poszedłem na komisję (śmiech), gdzie zapytali mnie, czy chcę iść teraz, na jesieni, czy wolę na wiosnę.
Czyli miałeś wybór (śmiech)
W ogóle się zdziwiłem… Oczywiście wolałem na wiosnę, na co oni, że zostałem zakwalifikowany, jeśli wyrażam ochotę do kursu podoficerów rezerwy, to tak się nazywało. Było to najpierw szkolenie niedzielne tylko w cywilu, później 10 miesięcy w wojsku, ale jako podoficer, no bo wiesz, jakieś takie historie, bo po maturze, jakiś tam język, bo coś… I zakwalifikowali mnie na coś takiego, ale niestety uciekłem.
Dlaczego niestety?
Stracili podoficera (śmiech)
(śmiech)
Uciekłem. Najpierw wyjechałem w Bieszczady, gdzie miałem różne mety i odczekałem pierwszy okres, kiedy musieli być najbardziej zmartwieni, że mnie nie ma. Ale od początku byłem złym żołnierzem, bo zastosowałem taki patent na pierwszych zajęciach. Mianowicie, zaprowadzili nas do siedziby Ligi Obrony Kraju i tam trzeba było dobrać sobie cały mundur. Spodnie, buty, czapkę jakiś beret… Jak zobaczyłem tych wszystkich moich kolegów, którzy też zostali zakwalifikowani, jak rzucili się dobierać te buty, te paski, to ja zszedłem na dół do kawiarni, wypiłem kawę, wróciłem na górę jak już wszystko było rozebrane. Wziąłem to, co zostało. Oczywiście nie pasowało nic do niczego (śmiech). Więc szef tego szkolenia się załamał. Podejrzewam, że z jednej strony ich to martwiło, a z drugiej się cieszyli.
Później jakoś mi się udało, że byłem na studiach, ale po chwili z nich zrezygnowałem. Akademia (Akademia Sztuk Pięknych w Warszawie – przyp. S. T.) bardzo ładnie się zachowała, bo z opóźnieniem poinformowali wojsko. W związku z tym miałem cały kolejny sezon. No i tak przekładałem z roku na rok, aż w końcu minął mi wiek poborowy i nie mogli mnie już wziąć do wojska, a więc sytuacja wyglądała tak, że nie miałem odbytej służby wojskowej, nie zgłaszałem się, wszystko było w zawieszeniu. Wtedy nastał stan wojenny i podwyższyli wiek obowiązkowej służby wojskowej (śmiech) i oczywiście natychmiast tam, gdzie byłem zameldowany, tzn. u mojej mamy, przyszło wezwanie, które mama przeoczyła, bo korespondencja w tym czasie w ogóle nie chodziła i mama się nie spodziewała, że cokolwiek przyjdzie, a jak je znalazła to już było przedawnione. Więc jak już było przedawnione, tzn. było już po terminie zgłoszenia się, to już nie było po co się zgłaszać (śmiech). Przychodziła żandarmeria, czyli WSW (Wojskowa Służba Wewnętrzna – przyp. S. T.) ówczesne, prosili, straszyli, ale nie zgłosiłem się i przeczekałem jeszcze następnych pięć lat, no i musieli mnie w końcu przenieść do rezerwy bez odbycia zasadniczej służby wojskowej. W związku z tym, w tej chwili jestem jakby poza zasięgiem.
„Ty i Tylko Ty” to piosenka o miłości, czy nienawiści?
Dlaczego o nienawiści?
Myślę, że można też ją tak zinterpretować.
No wiesz, interpretować zawsze można…
Ale z jaką intencją ją pisałeś?
Nie, nienawiści tam bym się nie doszukał intencjonalnie przynajmniej. Ale tak to właśnie jest z tekstami. Jest taki paradoks, jakaś nieuchwytna historia, że są takie teksty, które poza tym, że są tym, czym są, stają się ekranami, na które ludzie rzutują swoje emocje. Teksty zaczynają żyć trochę własnym życiem. Ja się rzeczywiście od czasu do czasu dowiaduję o tym, że mój tekst znaczy coś zupełnie innego, niż myślałem, że znaczy. Ale być może, że z kolei bierze się to stąd, że gdzieś głęboko we mnie w ten sposób ujawnia się coś, o czym sam nie wiem. Wszystko jest możliwe. Ale to ciekawe…
Kto zaprosił was do Belgradu na „Dni Młodej Polskiej Subkultury”?
To był 1981 rok w takim gorącym okresie w Polsce, kiedy wszyscy wszędzie strajkowali i już właściwie Polska Zjednoczona Partia Robotnicza zaczynała tracić władzę w tzw. terenie, w zakładach pracy, w fabrykach. Powstawały tzw. struktury poziome Solidarności, czyli na lokalnym poziomie powstawała po prostu alternatywna władza samorządowa. Alternatywna dla PZPR- u i to już była bardzo rewolucyjna sytuacja. Właściwie dlatego, tak naprawdę wprowadzono stan wojenny, bo zaczęto tracić kontrolę. Opcja panująca moskiewska, prorosyjska zaczynała tracić kontrolę. To był właśnie taki gorący czas.
Nasz wyjazd był wynikiem współpracy polskiej organizacji studenckiej, to się wtedy nazywało Socjalistyczne Zrzeszenie Studentów Polskich, organizacji, która m. in. też posiadała wszystkie właściwie kluby studenckie w Polsce i nimi zarządzała, dzięki czemu odbywała się jakakolwiek kultura oddolna tu, w Polsce – to też taki paradoks. I oni współpracowali z analogiczną jakąś socjalistyczną organizacją studencką w Belgradzie. Ponieważ to, co się działo w Polsce, było już od roku praktycznie dzień w dzień na pierwszych stronach gazet, w headlineach, wszędzie. Bo działa się tu rzecz absolutnie rewolucyjna. Dzień w dzień właściwie coś się działo i oni byli bardzo zainteresowani tam w Jugosławii, zwłaszcza, że chyba rok wcześniej umarł Tito, który cementował Jugosławię, która była przecież sztucznym tworem i oni w zasadzie stanęli u progu nowej sytuacji, nowej epoki dla siebie i też byli bardzo zainteresowani jak my sobie dajemy radę w tej całej rewolucyjnej konfiguracji. I w związku z tym zaprosili bardzo dużą wycieczkę z Polski. Tam byli politolodzy, dziennikarze, muzycy rockowi i jazzowi i jakieś teatry, jakaś wystawa fotografii i filmów dokumentalnych, czyli gigantyczne przedsięwzięcie. Wyruszyliśmy autokarem, w którym jechał jeszcze Maanam, no i autokar cofano z kolejnych przejść granicznych na granicy polsko – czechosłowackiej. W końcu po nocy spędzonej na Moście Przyjaźni w Cieszynie wróciliśmy do Krakowa. Z Krakowa do Warszawy i parę dni później część z nas pojechała pociągiem, część poleciała samolotem. Właśnie w ten sposób dotarliśmy do Belgradu. Taka to była wycieczka, bardzo ciekawa z resztą.
Co zapewniał Wam kontrakt z Jugotonem?
Kontrakt z Jugotonem zapewniał nam to, że mieliśmy nagrać całą dużą, studyjną płytę. Otwierał opcję na wydanie w części lub całości materiału zarejestrowanego live w Belgradzie i czterech, o ile dobrze pamiętam, utworów zarejestrowanych w studio w Belgradzie.
Co się stało z zapisem jednego z belgradzkich koncertów i materiałem na singiel „Wojna!”?
Nie mam pojęcia. Trochę ciężko jest tam odtworzyć ówczesną sytuację, ponieważ wiadomo, że w byłej Jugosławii wszystko się zmieniło. To jest kraj po bombardowaniach, po wojnie, która się na nim odcisnęła ciężkim stemplem. W każdym bądź razie dużo się tam zmieniło i ciężko jest nawet poodnajdywać tych ludzi, bo ich po prostu nie ma lub są nie wiadomo gdzie i żeby ich odnaleźć trzeba byłoby chyba tam pojechać i przeprowadzić jakieś śledztwo.
Jak zostaliście przyjęci przez publiczność, a jak przez jugosłowiańskie media?
Przyjęcie w ogóle było bardzo dobre. Przyjęcie publiczności było bardzo dobre i zainteresowanie też, i to nie tylko mediów. Belgrad to nie jest jakieś bardzo wielki miasto. Byliśmy w obrębie zainteresowania całej progresywnej elity kulturalnej. Ludzi, którzy wydawali nowoczesne magazyny, zafascynowani Andy Warholem, itp. historiami. W każdym bądź razie środowisko artystów, dziennikarzy, oni nas ciągle gdzieś zapraszali. Pamiętam, że byliśmy nawet u córki jakiegoś wówczas bardzo prominentnego polityka. Zaprosiła nas do siebie i wypytywała o sytuację w Polsce i wnikliwie z nami rozmawiała. Daliśmy też dużo wywiadów. Także zainteresowanie rzeczywiście było ogromne.
Tomek, stwierdziłeś, że przekaz Brygady Kryzys polega na „solidarności kosmicznej”. Możesz rozwinąć ten termin?
Myśmy to ukuli na gorąco mniej więcej w tym okresie, gdy na krótko przed wyjazdem do Jugosławii, byliśmy w Polsce na trasie.
Ten napis był też na autokarze, którym jechaliście do Jugosławii.
Tak. Wzięliśmy jeden z plakatów i na odwrocie czarnymi mazakami napisaliśmy „solidarność kosmiczna” i przykleiliśmy do jednego z zaparowanych okien, bo w autokarze było zimno i świetnie się trzymał.
Sytuacja była naprawdę rewolucyjna. Jechało się przez kraj, wszędzie powywieszane flagi, wszędzie jakieś strajki, autentyczna oddolna rewolucja. Pamiętam, że w Stalowej Woli w siedzibie komitetu, czy czegoś podobnego, były na zewnątrz wystawione głośniki. Ludzie przesłuchują tych wszystkich lokalnych kacyków, dyrektorów, każą im się tłumaczyć, a tłum ludzi stoi na placu i tego słucha. Jakieś niesamowite historie. No więc trudno się było jakoś nie solidaryzować z tym wszystkim, ale z drugiej strony chcąc jednak zachować integralność i pewnego rodzaju wyabstrahowanie z kontekstu, niezbędne do twórczej postawy, to dodaliśmy to „kosmiczna”, co trochę rozszerza ten termin.
W jakich okolicznościach zastał Cię stan wojenny?
Na balandze u naszej przyjaciółki Marianki na Mokotowie w sobotę wieczorem. Myśmy dopiero co wrócili z Jugosławii, przy czym Robert wracał przez Włochy, gdzie była jego mama i wracał sportowym samochodem, niedużą i żwawą Alfa Romeo, no i przyjechał, a stan wojenny wprowadzono dosłownie parę dni później. W pewnym momencie telefony przestały działać. Ale takie rzeczy od czasu do czasu się zdarzały, niekiedy nie było prądu, bywało że nie działały telefony itd. Materia w ustroju materialistycznym była bardzo słabo opanowana i co jakiś czas coś się psuło, do czego byliśmy przyzwyczajeni i dlatego nikogo to specjalnie nie wzruszyło. Ale jak telefony nie działały już godzinę, dwie, czy trzy, to zaczęło być trochę niepokojące. I chyba około północy wyszedłem z Robertem. Jechaliśmy w tym samym kierunku, więc stanęliśmy w Alei Niepodległości i zaczęliśmy łapać taksówki. Ponieważ wtedy taksówek było mało, to był taki zwyczaj, że kierowcy zbierali ludzi po drodze. Ten kto jechał w danym kierunku, to się dosiadał. I zatrzymał się kierowca z radiotaxi, z jedynej wówczas firmy w Warszawie – MPT 919, który wiózł jakiegoś gościa z przodu, a myśmy się dosiedli. Ruszyliśmy no i taksówkarz mówi: Panowie, coś się dzieje, a my mówimy: Co się dzieje?. No i okazało się, że ten koleżka, który jechał z przodu wymknął się właśnie przez okno z gmachu telewizji na Woronicza, który już był obstawiony przez wojsko. Wiadomo było, że Polskie Radio nadaje jedyny wówczas nadawany w nocy program na falach długich Program 1, nadaje skądinąd, nadaje jakąś dziwną muzykę, o dziwnym brzmieniu z jakiejś radiostacji wojskowej, no i generalnie wszyscy na Woronicza są zatrzymani, nikt nie może wyjść, a on się wymknął. Taksówkarz dodał jeszcze, że przekazują wiadomości, przez taksówkarskie radio, że jest apel do pracowników tych fabryk i zakładów pracy, które pracują na noc z soboty na niedzielę, żeby rano nie wychodzili do domu tylko, żeby zostali w zakładzie, żeby ewentualnie była siła strajkowa. W związku z tym nie pojechałem do domu tylko wysiedliśmy, poszliśmy do Roberta i położyliśmy się spać. Robert na kanapie, a ja się położyłem na materacu na podłodze. Włączone radio, to chyba była 6 rano, nagle ta dziwna muzyka, co przez całą noc leciała, została przerwana hymnem, no i generał Jaruzelski zaczyna swoje przemówienie, anonsuje stan wojenny, telefony nadal nie działają. Powoli pojawiają się jakieś informacje, włącza się telewizja, spikerzy w mundurach zaczynają podawać rozmaite rozporządzenia co wolno, czego nie wolno. Więc okazuje się, że nie wolno wyjeżdżać z miasta, nie wolno się poruszać od 22 do 6 rano po mieście, że telefony nie działają, że korespondencja na razie nie chodzi, że wszystko może być cenzurowane, że zawieszone są prawa obywatelskie itd.
W przeddzień wyjazdu na trasę po Holandii zostaje wprowadzony stan wojenny, a jego władze uzależniają Waszą dalszą działalność od zmiany nazwy na Brygada K. Kiedy odmówiliście, do Holandii pojechał ktoś inny. Kto to był?
Nawet nie było tak, że żądali jakiejś zmiany nazwy, tylko nazwa została przez nich samych zmieniona. Nas wpisano na plakat reklamujący duży koncert w Hali Gwardii 13 lutego. Ponieważ 13 stycznia, czyli miesiąc po wprowadzeniu stanu wojennego odbyła się duża demonstracja, w której głównie młodzież brała udział więc 13 lutego zorganizowano koncert, żeby młodzież nie szła na demonstrację tylko na koncert. Wpisano nas na afisz jako Brygada K. o nic nas nie pytając i oczywiście nie konsultując z nami zmiany nazwy. Wkurzyliśmy się podwójnie. No bo z jakiej racji zmiana nazwy, i z jakiej racji znaleźliśmy się na tym plakacie? Nawet się nie zastanawialiśmy, czy lepiej się tam znaleźć i coś tam zamącić (śmiech), czy się stamtąd wyeliminować. Sytuacja stała się bardzo napięta. Rezultatem tego, że się postawiliśmy i nie chcieliśmy zmiany nazwy, co z kolei warunkowało wystąpienie na tym koncercie… Znaleźliśmy się w niełasce po prostu. I tak to wyglądało.
Kto pojechał zamiast Was do Holandii?
Kombi.
Wiosną 1982 roku Brygada Kryzys testuje nowo powstałe studio nagraniowe Tonpressu na Wawrzyszewie. Jak doszło do tego, że zespół, który w zasadzie nie istnieje i który ma zakaz działalności testuje państwowe studio?
No właśnie, no… Tak to się wtedy dziwnie działo. Mało tego. Studio nie tylko było państwowe – należało do Tonpressu, który był częścią Krajowej Agencji Wydawniczej, natomiast ona była częścią gigantycznego medialnego koncernu Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej Prasa – Książka – Ruch, a więc był nie tyle państwowy, co partyjny, ponieważ utrzymywał cały PZPR. Tak było, że ktoś musiał przetestować to studio. Jacek Olechowski miał kolegę Marka Proniewicza, który był szefem programowym, z tego co pamiętam, w Tonpressie i jako jedyny w tej całej firmie miał pojęcie o muzyce (śmiech). Wzięli takiego człowieka z Lublina – Kubę Nowakowskiego, który jest specjalistą nie tylko od nagrań, ale od spraw technologii akustycznej i elektroakustycznej i Jacek nas tam po prostu umieścił na zasadzie, że nie to, że zespół nagrywa płytę, tylko na zasadzie, że ma takich chłopaków, że w końcu przecież ktoś te dźwięki musi wydobywać. I poszliśmy, i zaczęliśmy wydobywać dźwięki (śmiech). I powstała płyta.
Podczas nagrywania „czarnej” Brygady Kryzys, czyli zespołu nowofalowego, realizatorem był Kuba Nowakowski – hipis z długimi włosami, brodą i kapeluszem. Przypomina mi to sytuację, kiedy Johnny Rotten z Sex Pistols podczas nagrywania wokali do „Never Mind The Bollocks” powiedział, że nie będzie śpiewał przy realizatorze Chrisie Thomasie, bo uważa go za hipa. W obydwu przypadkach zespoły inaczej potraktowały swoich realizatorów i w obydwu przypadkach powstały płyty ponadczasowe. Jak przebiegała współpraca z Nowakowskim?
(śmiech) Porównanie z Johnny Rottenem nie wiem, czy do końca jest uzasadnione, myślę, że raczej nie. Jeśli już to bliższa byłaby analogia The Clash i rastamana Dona Lettsa, który w ich ekipie zajmował się sprawami brzmienia i sprzętem. Myśmy się inspirowali nie tylko tym, co wydarzyło się w muzyce w ciągu minionych 3 lat, ale sięgaliśmy do wcześniejszych czasów i szczególnie inspirowały nas dokonania amerykańskich zespołów psychodelicznych, czyli 1968, czy 1969 rok. Bardzo dużo dziwnych zespołów takich, jak Hawkwind, czy wczesny Jefferson Airplane. Z drugiej strony oczywiście nowe zespoły, ale np. zespołem, który wtedy dla nas brzmiał interesująco i świeżo był Bad Brains. Oni wydali kasetę (Bad Brains „Bad Brains”, Roir 1982 – przyp. S. T.) zanim jeszcze wydali cokolwiek i właśnie ona dotarła do nas do Polski (śmiech). To było rzeczywiście coś. Postanowiliśmy do tego podejść całkowicie bez uprzedzeń i bezkompromisowo. Wszystkie doświadczenia są wartościowe, a rola Kuby polegała na tym, że potrafił on… Myśmy przygotowywali tę muzykę, tak jak wszystkie ówczesne praktycznie zespoły na bardzo dziwnym sprzęcie. Na Eltronach, na Vermonach, to były polskie i enerdowskie dziwne urządzenia, co dawało bardzo szczególny sound. I coś z tego dziwnego soundu, mimo, że płyta nie była nagrywana na Eltronach, soundu nie tyle garażowego, co piwniczno- kanciapowego, gdzie na złych instrumentach, na złym sprzęcie tworzyliśmy coś, co brzmiało i było świadome itd. I coś z tego wszystkiego udało się Kubie z nas wycisnąć. Rolą dobrego producenta jest to, żeby w jakiś tak naprawdę niepojęty sposób skupić, jak soczewka skupia promienie na tym, co jest najbardziej istotne i charakterystyczne i obdarzone największą mocą. I zdaje się, że to po prostu mu się udało.
Co w Waszym przypadku miał znaczyć termin punkedelic?
To było podejście do punk rocka. Wiadomo, że i w Roberta i moim przypadku, to, że się zetknęliśmy z ówczesnym punk rockiem, bo trzeba pamiętać, że to była trochę inna muzyka niż to, co się dzisiaj rozumie pod tym terminem, więc zetknięcie się było dla nas obu katalizatorem, który nas jakoś przekonał, czy spowodował, że wzięliśmy się za granie. Natomiast nasze podejście do tego było i jest zupełnie inne. Bardziej gramy tego punk rocka tak, jak by go grały zespoły amerykańskie z 1968 roku. Ja np. jak słucham Hawkwind teraz po latach, nagrań z końca lat 60- tych, to ich muzyka wydaje mi się bliska temu, co myśmy robili, czy robimy w tej chwili.
Na „czarną” Brygadę Kryzys przez cenzurę nie przeszła „Wojna!” i trzy inne utwory. Jakie?
Właśnie już nie pamiętam dokładnie. Coś tam nie przeszło… Co to było? Nie pamiętam szczerze mówiąc.
Czy utwory, które znalazły się na płycie od razu zdobyły akceptację cenzury, czy też trzeba było uciekać się do jakichś wybiegów?
Z polskimi utworami nie było problemów, z tzw. polską stroną. Natomiast z angielską na wszelki wypadek, w miejscach, gdzie mogliśmy się spodziewać, że będzie jakiś problem zmienialiśmy tekst. Tzn. pisaliśmy coś, co mogło brzmieć podobnie, ale znaczyło coś zupełnie innego. Wychodziły wtedy jakieś kompletnie dadaistyczne fragmenty.
Co zainspirowało Cię do napisania utworu „Wojna!”?
Urodziłem się zaledwie 10 lat po tym, jak się skończyła II wojna światowa. Czyli chociaż samej wojny nie pamiętam, to pamiętam bardzo dużo z tego, co wojna pozostawiła po sobie. Pamiętam, jak jeździłem jako dziecko nad morze i widziałem spory procent ludzi, którzy mieli na ciele ślady wojny. Bo albo byli inwalidami, albo mieli jakieś blizny, okaleczenia. Podobnie wyglądało miasto, podobnie wyglądała Warszawa. Pamiętam, że jeszcze bawiłem się w ruinach i znajdywałem amunicję tutaj w Śródmieściu. Pamiętam też wojnę, która ciągle jeszcze była żywa w umysłach ludzi. 10 lat to jest naprawdę niewiele czasu. To wszystko jeszcze gdzieś było, jakoś ciągle żyło. W miarę dorastania zdawałem sobie sprawę z tego, że wojna jest jak ogień, który nie gaśnie, który przenosi się w inne miejsca. I że ta wojna trwa właściwie cały czas. Ten ogień pali się albo większym, albo mniejszym płomieniem. Albo pali się na jakimś jednym, dużym obszarze, albo na bardzo wielu małych, ale cały czas się pali. No i jakoś przez całe życie trudno jest mi się z tym pogodzić. Tak sobie tutaj żyjemy i nic nam nie przeszkadza poza drobnymi, codziennymi problemami, ale nikt do nas nie strzela, nikt nas nie bombarduje. Podczas gdy za chwilę… To nie jest nierealne, to się wydarza i dzieje w takich miastach, jak nasze ni stąd, ni zowąd. To jest przerażające. Trudno jest mi się wyzwolić i to gdzieś cały czas mi towarzyszy i właśnie w tym utworze to uzewnętrzniłem.
Kiedyś jeszcze opowiadałeś, że inspiracją do tego utworu stał się fakt, że mieszkałeś w dzielnicy, w której było getto warszawskie.
Faktycznie mieszkałem przez 7 lat na Muranowie i powiem, że to jest bardzo szczególne miejsce. Wczoraj oglądałem film dokumentalny o getcie warszawskim i to jest historia nie z tej ziemi. Powstanie w getcie, które wybuchło wtedy, kiedy tam już właściwie było po wszystkim. Tam został jakiś ułamek, jakiś procent ludności, którą zgromadzono, ponieważ już większość zdołano wywieźć i zamordować. Ludzie, którzy zostali, część, w głównej mierze młodych, rozpoczęli powstanie wiedząc, że absolutnie nie mają najmniejszych szans na zwycięstwo. Po tym potwornym okresie, tego stłoczenia, chorób, głodu, ciągłych wywózek, ciągłego strachu… Powstanie kończy się autentycznym, fizycznym zrównaniem całej części miasta z ziemią. Pozostają tylko ceglane pagórki poprzecinane wąwozami ulic. No i po czym przychodzi wyzwolenie, Niemcy się cofają, przegrywają wojnę, wkraczają Rosjanie, zaprowadzają tutaj swoja władzę i nagle na tych pagórkach buduje się całe osiedle mieszkaniowe… i tam jest dziwnie… oj, tam jest bardzo dziwnie.
Na czym polega dziwność tego miejsca?
Trudno powiedzieć. Tam jest trochę upiornie. Paręnaście miesięcy później wybucha Powstanie Warszawskie też okupione oczywiście gigantycznymi ofiarami. Ofiarami tak wielkimi, że każde miejsce, np. w centrum miasta, gdzie były te wszystkie największe walki i gdzie był skrawek ziemi, zostało zamienione na grób, dosłownie wszędzie. Wszystkie klomby, skwerki, placyki, ogródki w podwórkach to wszystko były groby. To miasto było autentycznie jednym cmentarzem i to nie tylko w przenośni. Miałem przez całe życie naprawdę takie poczucie tego, że w zasadzie całe miasto jest nasiąknięte tym potwornym doświadczeniem z czasów wojny i że przez te wszystkie lata, jak tutaj żyłem i żyję w tym mieście, to obserwuję taki powolny proces odżywania. Miasto odżywa. Tak naprawdę jest jak stare drzewo, które wcześniej było spalone i okaleczone i powoli zaczyna się zielenić, a trwa to już ponad pół wieku.
Czy o utworze „Real One” można powiedzieć, że jest o Bogu, czy też o jakimś absolucie?
Ja bym to w ogóle niechętnie precyzował. Tutaj celowo jest właściwie zostawiona otwarta formuła, żeby każdy mógł sobie to zinterpretować po swojemu. Ale… na pewno… Nie, nie. Chciałbym to zostawić tak, jak jest.
Czego jeszcze słuchaliście w okresie nagrywania „czarnej” płyty oprócz Bad Brains, Hawkwind i Jefferson Airplane?
Wszystkich aktualnych rzeczy, które się ukazywały.
Skąd mieliście dostęp do płyt i kaset?
Płyty jakoś zawsze przychodziły. Bo zawsze była jakaś rodzina, czy znajomi na Zachodzie. Drugie źródło to były giełdy płytowe, gdzie ludzie, którzy dostawali płyty z jakichś tam źródeł sprzedawali je. Niektórzy się w tym wyspecjalizowali i właściwie w znacznym stopniu żyli z tego. Mieli tyle płyt i taki obrót, że dawało im to nawet niezłe dochody. Były takie „furtki” w przaśnej i zgrzebnej rzeczywistości. Także to jakoś docierało przefiltrowane od razu. Było wiadomo, że popytem będą się cieszyć te płyty, o których gdzieś tam jakieś wieści doszły. Było Radio Luxembourg, które można było na średnich falach łapać, które puszczało wszystkie nowości, także te nowości bardziej alternatywne. Może nie te absolutnie najbardziej, ale wtedy wszyscy się zachłysnęli punk rockiem. Także dostęp był i zainteresowani w dużych miastach nie mieli z tym problemu.
Jaki był rzeczywisty nakład „czarnej” Brygady Kryzys? „Non Stop” w 1983 r. podawał, że to było 100 tys. Inne źródła podają, że 150, 200, czy nawet 250 tys.
Ja słyszałem o 150 tys. Tak jak jestem sobie w stanie w tej chwili przypomnieć. Ale mogę się równie dobrze mylić.
Czy cały nakład poszedł do sprzedaży?
Tak naprawdę poszła do sprzedaży tylko pierwsza partia.
Ile to było egzemplarzy?
Nie mam pojęcia. Wiem, że później wszystko zostało wstrzymane, że długo leżało w magazynach Tonpressu. Tę wiadomość dostałem od kogoś, kto w nich pracował. Tyle wiem na ten temat.
Skąd się wziął leworęczny, jazzowy perkusista Janusz Rołt w Brygadzie Kryzys?
Tak naprawdę teraz też gramy z jazzowym perkusistą i „Stopa” (Piotr „Stopa” Żyżelewicz- perkusista Kultury, Immanuela, Moskwy, Brygady Kryzys, Armii, Voo Voo, Arki Noego, Dzieci Z Brodą, Deusa Meusa (gościnnie), Asunty i 2 TM 2, 3. Współpracował też z Wojciechem Konikiewiczem. W Voo Voo dał się również poznać jako kompozytor. przyp. S. T.), z którym graliśmy w międzyczasie, no jeśli nie jest jazzowym perkusistą, to mógłby nim być (śmiech). Po prostu jazzowi perkusiści są lepsi od rockowych. Oczywiście patrząc bardzo specyficznie i subiektywnie z punktu widzenia tego, czego potrzebujemy i oczekujemy od perkusistów.
Próbowaliśmy na początku bardzo wielu różnych, lepszych i gorszych bębniarzy. Niektórzy byli zadowalający, natomiast ostatecznie się zdecydowaliśmy na Janka, bo nagle ktoś potrafił zagrać różne rzeczy, których oczekiwaliśmy, a których rockowi perkusiści nie grają. Pewnych rzeczy nie grają. Kiedyś grali, w latach 60- tych na przykład. A dzisiaj już jakoś się nie kształcą w tych kierunkach. Teraz może znów zaczęli, bo teraz połamane rytmy pojawiły się w świadomości, więc perkusiści znowu… Ale po prostu chodzi o to, że chcieliśmy grać z perkusistami, którzy potrafią grać różne skomplikowane i połamane bity, a nie tylko odgrywać swój drive.
W jakich zespołach grał wcześniej?
On grał w jakichś jazzowych zespołach. W jakimś zespole Tlenek Jazzowy, który był kompletnie nieznany. Ale bardzo dobrze się spisał. Grał później przecież długo z Leszkiem Janerką, grał w Warszawie w różnych składach, póki żył. Niestety był dotknięty ciężką chorobą, bo był uzależniony od heroiny. Był jednym z tych, którzy się …
Jakim był człowiekiem?
Był super, był wspaniałym, ultra wrażliwym i ciepłym gościem. Niestety był uzależniony, był jedną z pierwszych ofiar i niestety nie ostatnią wśród znajomych…
Czy to prawda, że nie pojawiłeś się na jego pogrzebie?
Ja faktycznie nie byłem na jego pogrzebie i szczerze mówiąc nawet o nim nie wiedziałem. O tym, że umarł dowiedziałem się długo, długo po.
„Travelling Stranger” przypomina mi chwilami „Lay Lady Lay” Dylana. Czy jest to nawiązanie, czy czysty przypadek?
Zupełnie czysty przypadek. W zasadzie z nawiązań, to tak naprawdę jest tylko jedno, do którego można się z czystym sumieniem przyznać, bo jest zamierzone, celowe, itd. W „Take My Hand” na płycie „Cosmopolis” jest tam krótki cytat z pewnej piosenki Led Zeppelin, ale z jakiej, to już nie powiem.
Wyobraziłem sobie, że inspiracją do stworzenia okładki na „czarną” Brygadę Kryzys, był czas, w jakim ta płyta powstała, tzn. między 1981 r., gdy „w Polsce, czyli Nigdzie” rząd pod wodzą żołnierzy wprowadza stan wojenny, a orwellowskim 1984, kiedy miała ziścić się totalitarna wizja społeczeństwa. Czy podążałem dobrym tropem?
Ty tak, ale ja się trochę zgubiłem (śmiech)
(śmiech)
Strasznie długie pytanie (śmiech). Wszyscy żyli trochę w cieniu Orwella. Czekali na 1984 rok, ale oczywiście nic takiego się nie wydarzyło. Ale chyba bardziej Jaruzelski niż Orwell w tym wypadku zadziałał (śmiech). W pewnym sensie Jaruzelski tego Orwella ziścił.
Wiedzieliśmy, że okładka musi być czarna, wiedzieliśmy, że chcemy zupełnie iść w stronę minimalistyczną, wiedzieliśmy, że jak będzie czerwony kolor w gwiazdce, to oczywiście cenzura tego nie puści, więc daliśmy kolor niebieski w literce.
Ta literka w gwiazdce to jest „B”, ale jednocześnie też „K”.
Tak, zgadza się. Miejsce, w którym znalazła się gwiazdka zostało wyznaczone poprzez rzut monetą przez Idę Zwierzchowską. Ja to wszystko jakby zrealizowałem.
Czy miałeś inne projekty okładek tej płyty?
Nasz był jedyny. Ta okładka nie spodobała się w wydawnictwie i chcieli nam narzucić jakąś kompletnie idiotyczną okładkę. To miał być jakiś taki kolaż, jakby błazen, taka jakaś rozpłaszczona żaba, nie pamiętam dobrze. Ale w każdym bądź razie było to kompletnie od czapy. A do czarnej okładki już zdążyliśmy się przywiązać. Wszystkim się z resztą podobała i jakoś wydawało nam się, że dobrze konweniuje z zawartością płyty. Czego nie można było powiedzieć o zaproponowanej przez wydawnictwo. Było wiadomo, że wydawnictwo ma swojego grafika, który musi odklepać jakąś wierszówkę, czy jak to się nazywało.
Czy pamiętasz, kto zaprojektował okładkę ze strony wydawnictwa?
Nie pamiętam. Ale pamiętam, że zrobiliśmy z Robertem potworną i straszliwą awanturę. Trzeba pamiętać, że to były początki stanu wojennego i generalnie wszyscy chodzili troszeczkę zestresowani i myśmy tam po prostu wparowali i zrobiliśmy straszną awanturę, słuchaj, straszną. Zrzucaliśmy papiery z biurka, telefon też spadł, waliliśmy pięścią w biurko, krzyczeliśmy, że to przez nich ten kraj został doprowadzony do ruiny. Straszne rzeczy się działy. I chyba się tego przestraszyli i zaakceptowali okładkę i poszło.
Na okładce „czarnego” winyla jest adnotacja, żeby słuchać głośno. Czy jest to informacja czysto techniczna, czy wiązaliście z nią inne znaczenie?
W pierwszym rzędzie to informacja techniczna. Ale oczywiście, jak już wpadliśmy, żeby taką adnotację zrobić, to automatycznie ona nabiera jakiegoś… Jak jest na płycie napisane „słuchać głośno”, tzn., że trzeba słuchać głośno (śmiech).
Jak doszło do tego, że wystąpiliście w filmie Michała Tarkowskiego „Koncert” z 1982 roku?
Właśnie spotkałem go wczoraj i powiedział, że jest zainteresowanie ze strony telewizji powrotem do tematu, czyli pokazaniem zaangażowanych w tamtą akcję ludzi po latach. Doszło wtedy do tego tak, że ktoś się tam gdzieś zgłosił, ktoś się gdzieś tam spotkał. Tak naprawdę w 1982 roku spędzaliśmy razem wakacje na wsi pod Lublinem w okolicach, gdzie później „Słoma” (Jerzy „Słoma”- absolwent warszawskiej ASP na wydziale rzeźby. Oprócz współpracy z Brygadą Kryzys, związany był m. in. z Osjanem, Jackiem Kleyffem i Antoniną Krzysztoń. Obecnie mieszka w Lasach Kozłowieckich pod Lubartowem. Zajmuje się wytwarzaniem wysokiej klasy bębnów i budowaniem domów z bali. Prowadzi mini firmę wydawniczą „Ma- Sło”. przyp. S. T.) osiadł ze swoimi bębnami. Tamte wakacje były pierwszymi w stanie wojennym i tam Michał kręcił zdjęcia i później był jeszcze nakręcony dla potrzeb filmu nasz występ w Rivierze- Remont.
Czy byliście zadowoleni z tego, jak Wasza muzyka została w nim pokazana? To była „Wojna!” i „Radioaktywny blok”.
I jeszcze jeden taki trochę utwór reggae („Idziemy na Syjon”, czasami nazywany też „Wracamy do raju”- przyp. S. T.). Gdybym ja miałbym to robić, to oczywiście zrobiłbym inaczej. Wtedy też nie było takich możliwości, jak dzisiaj. Najmniej podoba mi się ten fragment „rajski”, taki wiesz, fiu, fiu, pola i łąki.„Wojna!” jest w porządku. Jest nagrana w stodole, taki eksperyment, bo graliśmy wtedy bez perkusji, ale w zamian za to, tylko z takimi ciekawymi zestawami bębnów „Słomy”.
Dlaczego odmówiliście udziału w imprezie organizowanej przez „Solidarność”?
To nie było tak. Myśmy się zgodzili, tylko znowu się wywiązała jakaś afera, bo z jednej strony przygotowaliśmy taki mini- show. Nasz koncert miał się zaczynać tak, że na zupełnie ciemnej scenie miał być tylko spot światła oświetlający dziewczynę, która trzymała za rękę dziecko i stała z wielki kałaszem i do tego miał być dźwięk syreny strażackiej. To jakoś się nie spodobało, że może niekoniecznie, że coś tam. Poza tym wywiązała się awantura z gościem, który to nagłaśniał, że za głośno, że coś… W każdym razie były tam ciągle jakieś problemy i krótko mówiąc doszło do scysji i zabroniono nam występu.
Dlaczego państwowa Rock Estrada chciała reaktywacji Brygady Kryzys?
Nie było tak, że chciała. Rzeczywistość nie była czarno – biała w tym sensie, że dotąd jest czarne a odtąd białe, czy czerwone. Raczej tak, że dwie rzeczywistości przenikały się wzajemnie. Na tym polegała schizofrenia całego systemu, że wszystko działo się jakby w dwóch płaszczyznach. Była płaszczyzna oficjalna, która była niezbędna, żeby w ogóle wykonywać jakieś ruchy, bo inaczej nie było to możliwe z przyczyn prawnych. Żeby zagrać koncert, to musiał robić to jakiś klub studencki, albo jakaś agencja, bo nie było prywatnych agencji, klubów, nie było w ogóle prywatnej drogi. To była jedyna droga, jaka istniała. Więc ponieważ Jacek Olechowski zajmował się zespołem i współpracował z tamtą agencją, to jakoś się tak to wszystko splotło, chociaż oni nie mieli w nas żadnego interesu. Jacek po prostu bardzo wierzył w talent Roberta i dużo dla niego zrobił. Miał możliwości, które miał, był „popodłączany”, znał jakichś ludzi. Robert po prostu zaproponował, co ja powiem na to, żeby Jacek nadal zajmował się sprawami zespołu z tym całym zapleczem, które ma telefony, ma jakąś dziewczynę, która tam gdzieś dzwoni, jest w stanie załatwić koncerty. Po prostu nie było innej drogi. Nie można było tego robić prywatnie, bo było to zakazane.
Czy to prawda, że Rock Estrada proponowała Wam jakieś pieniądze za reaktywację?
Nie, to jest nieprawda.
Czy objęły Was weryfikacje muzyczne?
Mnie nie. Ja powiedziałem, że tam się nigdy nie pojawię, że się nigdy tam nie zgłoszę i nigdy tam się nie zgłosiłem. Robert chyba też nie. To była kompletna bzdura. Służyło to wąskiej grupie osób, która tak naprawdę kontrolowała bardzo wąziuteńki rynek. Bardzo niewielkie grono pisało piosenki, śpiewało piosenki, puszczało te piosenki w radiu. Im nie zależało na nowych ludziach. W związku z powyższym, ta cała komisja weryfikacyjna, tak naprawdę służyła temu, żeby dopuścić do interesu jak najmniej ludzi, albo dopuścić takich, którzy będą śpiewać odpowiednie piosenki. Więc to było zawracanie głowy. Nigdy tam nie poszedłem.
Porozmawiajmy o idei, która nosi nazwę Nowa Pisownia Słów Polskich. Na czym ona polega? Kto wymyślił jej zasady?
Tutaj są różne drogi. Jest jedna droga, która jest całkowicie freestylowa i to jest coś, co z powodzeniem od lat uprawia Robert. Natomiast ja z kolei w pewnym momencie pokusiłem się o faktyczne dokonanie takiej skodyfikowanej wersji nowej pisowni, która byłaby pisownia fonetyczną w języku polskim. Tak naprawdę zainspirowałem się tym, co zobaczyłem w Jugosławii, ponieważ tam w pewnym momencie przeprowadzono reformę i praktycznie wszystko pisze się fonetycznie bez względu na historię słów. Ubezdźwięczniają jakieś głoski itd. Stworzyłem taką pisownię, która ma dosyć czytelne i sztywne zasady. Natomiast wprowadzenie tego jest kompletnie niemożliwe, kompletna utopia – to całkowicie fonetyczna pisownia, gdzie pisze się tak, jak się czyta. Wymagało to wprowadzenia paru nowych znaków, albo zamiany jednych znaków na inne.
Tomek, pomiędzy 1982 rokiem, czyli rozpadem zespołu, a 1991, czyli jego reaktywacją oprócz grania w Tilcie, Czad Komando Tilt, Fotonesie i komponowania muzyki filmowej, byłeś prezenterem muzycznego programu w TVP 1 „60/ 90”, prezenterem w Radiostacji, pracowałeś w agencjach reklamowych, byłeś przez 10 miesięcy dyrektorem marketingu w BMG i przez chwilę szefem Aktivista. Jak wspominasz ten okres swojej działalności pomijając chwile, kiedy stałeś z gitarą w studiu, bądź na scenie?
To było dużo różnych okresów. Każdy był inny. Najciekawszy był na pewno radiostacyjny, bo radio jest bardzo fajna rzeczą i ja właściwie całkowicie wychowałem się na radiu i bawiłem się jako dzieciak w radio w domu. Puszczałem płyty, udawałem że prowadzę audycję. Teraz zresztą też pracuję w radiu. Robimy nowe na bazie starego radia, czyli Jazz Radio.
Jak wspominasz okres pracy w BMG?
Ciężko. Ja się trochę nie nadaję do pracy stricte biurowej, nawet na wysokim stanowisku. Wolę trochę dowolniej sobie kształtować rozkład różnych zajęć (śmiech). Bardziej dowolnie niż można w takiej sytuacji. Ale z drugiej strony było to bardzo ciekawe, bo raz, że nauczyłem się wielu rzeczy, dowiedziałem się o paru rzeczach, a dwa, że też pozbyłem się pewnych złudzeń, co do sposobu funkcjonowania tych dużych korporacji zwłaszcza właśnie w dziedzinie medialnej.
Kiedyś Twoim ulubionym gitarzystą był Hendrix i gitarzyści rytmiczni, tacy jak Marley, Steve Jones z Pistolsów i Joe Strummer z The Clash. Czy dzisiaj dopisałbyś kogoś do tej listy?
Jest dużo dobrych gitarzystów. Clapton jest świetnym gitarzystą, John Lee Hooker był świetny, Santana jest świetny. Jest dużo jazzowych, dobrych gitarzystów. Ja się uczyłem sam grać na gitarze, co najwyżej podglądając i podsłuchując. I właściwie gram w dosyć specyficzny sposób. Stosuję parę takich indywidualnych patentów, które jakoś same po latach się narodziły, że właściwie dziś trudno było by mi do któregokolwiek szczególnego gitarzysty się odwoływać, przynajmniej pod względem techniki grania. Natomiast zawsze dążyłem i będę dążył do pewnej ascezy, tzn. maksymalnego nasycenia przy jednak zachowaniu pewnej prostoty formy.
Znasz nuty?
Tak, tylko w ogóle nie korzystam w życiu z nut, i dlatego w tej chwili ich znajomość jest już bardzo, bardzo słabiutka. Właściwie można powiedzieć (śmiech) teoretyczna. Jestem w stanie coś tam zapisać, czy przeczytać, ale nie ma w tym żadnej biegłości.
W 1990 r. zakładałeś związek zawodowy muzyków (Armia, Daab, Tilt, Kult), który miał na celu stworzenie normalnych warunków pracy muzykom w Polsce. Co z Twoich zamierzeń wyszło?
Zaproponowałem coś takiego, ale nie spotkało to się z zainteresowaniem kolegów. W związku z czym już więcej tego nie zrobiłem. Panowała taka opinia, że artystom estradowym bardziej potrzebni są dobrzy menadżerowie niż związek zawodowy. Dobrzy menadżerowie oczywiście byli, są i będą bardzo potrzebni i jest ich niedostatek, ale nie rozumiem, dlaczego jedno ma wykluczać drugie. Trochę po prostu byłem zdziwiony tą reakcją, tym bardziej wiedząc jak te rzeczy są regulowane na świecie. Np. w krajach anglosaskich, związki muzyków są bardzo silne i potrafią rzeczywiście działać w interesie muzyków. W Polsce pojawia się sytuacja, że są jakieś takie organizacje, które nie są de facto związkami zawodowymi. Dużo lepiej byłoby gdyby był normalny, jeden związek zawodowy muzyków, nawet gdzie są różne kategorie muzyki, gdzie działa to jako jeden duży związek zawodowy i jest w stanie… Jakoś to się nie przyjęło.
Na tydzień przed zburzeniem muru berlińskiego w samochodzie wiozącym Tilt i Armię na koncerty do Berlina Wschodniego powstaje zamysł odrodzenia Brygady Kryzys. Jaką markę miał ten samochód? Jakie były argumenty za reaktywacją zespołu?
Hm… Co to było? To chyba był jakiś stary Transit (Ford- przyp. S. T.). Tak mi się zdaje, że stary Transit. Ale głowy nie dam.
Nie było konieczności argumentowania. Jakoś tak… To było po dość długim okresie, kiedy myśmy z Robertem mieli niewielki kontakt. Właśnie wtedy, w tym samochodzie mieliśmy okazję spędzić ze sobą więcej czasu. Ja puszczałem rzeczy w samochodzie, które zrobiłem, Robert puszczał swoje. Zaczęliśmy rozmawiać i od słowa do słowa, ot tak…
Pierwszy koncert po 9 latach przerwy zagraliście w Jarocinie w sierpniu 1991 r. dla 20.000 ludzi i jesienią tego roku zaczęliście nagrywać płytę „Cosmopolis”. Jak Wam się pracowało z Andrzejem Puczyńskim realizatorem tej płyty i jednocześnie ex- muzykiem zespołu Exodus?
Myśmy pracowali właściwie w takim trybie, że nagraliśmy najpierw podkłady na żywca, tzn. dwie gitary i sekcję i wtedy to nagrywał Andrzej. To wszystko zrobiliśmy dosyć szybko, bo chyba w trzy dni. Po czym właściwie cały dalszy ciąg, cała reszta, to były dogrywane wokale, dodatkowe instrumenty no i później zrobienie całego miksu. To w zasadzie robił głównie Robert, ze mną u boku. Na ogół było tak, że Andrzej ustawiał tylko wszystko wyjściowo i później robiliśmy już całą resztę. Andrzej wtedy bardziej funkcjonował jako technik studia, niż realizator. Tak można by to określić. Najwięcej Robert wykręcił na tej płycie.
Przy nagrywaniu „Cosmopolis” używaliście dobrego, zachodniego sprzętu, jak Fender, Gibson, Marshall, Moog, Trace Elliot. Na czym nagrywaliście „czarną” płytę?
Już w tej chwili nie pamiętam. Ja grałem chyba na jakiejś rumuńskiej podróbce Gibsona.
A pamiętasz, na czym grał Robert?
On grał chyba też na jakichś fałszywych Fenderach, czy coś takiego.
„Too much” jest utworem o wydarzeniach w kopalni „Wujek”?
Nie. Jest ogólnie utworem o atmosferze na początku stanu wojennego.
Która płyta ma dla Ciebie większe znaczenie? Którą bardziej lubisz? „Czarną”, czy „Cosmopolis”?
Do słuchania to bardziej wolę „Cosmopolis”, bo jest mniej inwazyjna. Pierwsza płyta jest szalenie inwazyjna i po prostu trzeba mieć trochę determinacji (śmiech), żeby jej wysłuchać od początku do końca.
Czy między okładką z pierwszej płyty z upadającym PKIN- em, a „Cosmopolis” z obrazem Piotra Bruegela Starszego „Wieża Babel” należy doszukiwać się jakichś analogii?
Dalekich. Rzeczywiście żyjąc w cieniu Pałacu Kultury od czasu do czasu trudno się jakoś oprzeć analogii z wieżą Babel, także jakaś analogia jest, ale nie była ona specjalnie zamierzona.
Dlaczego „Live in Remont” z 13. 12. 93 r. ukazał się tak późno, bo w 1997 r.?
Nie wiem (śmiech).
Dlaczego zaprzestaliście organizowania „Staników”?
Przez jakiś czas to robiliśmy i w zasadzie uznaliśmy, że wystarczy. Zorganizowaliśmy ich chyba ze cztery.
Tomek, w 1997 r. powiedziałeś, że muzyka rockowa zapętliła się i nie słuchasz jej od 3 lat. Słuchałeś wtedy techno, hip- hopu, jungle. Czy dzisiaj słuchasz muzyki rockowej?
Bardzo niewiele. Niestety wydaje mi się, że w ogóle z takich świeżych rzeczy to, aż strach powiedzieć, ale po Nirvanie to nie słyszałem nic świeżego, takiego żeby rzeczywiście mną ruszyło.
A z polskich wykonawców?
Nie wydaje mi się.
Kiedyś warszawskie środowisko muzyków scalały kluby, jak Hybrydy i Remont. Czy dzisiaj jest takie miejsce?
Dzisiaj jest sporo takich miejsc. Ponieważ jest więcej równolegle egzystujących gatunków, bo też technologia jest taka, że istnieje większy bezpośredni dostęp do wszystkiego. W Internecie jest tak naprawdę więcej muzyki niż w realu i jak ktoś szuka czegoś oryginalnego i nowego, no to tylko tam. Jest dużo środowisk, które koncentrują się wokół muzyki, która im odpowiada, w związku z tym powstają na podobnej zasadzie kluby. Kluby gdzie jest hip- hop, zloty hip- hopowe, tak jak np. Punkt. Są wielkie techno- imprezy, też wiadomo gdzie. Jest dużo więcej małych środowisk, które spotykają się w dużej ilości miejsc. Trudno pokazać jakieś dominujące generalnie miejsce w mieście.
Jaki wpływ na twórczość Brygady Kryzys miały i czy mają narkotyki?
Wiesz… To jest tak, że tak jak wielu artystów na świecie, tak jak i my przeprowadzaliśmy różne eksperymenty. Z tym, że to jest o tyle grząski temat powiedziałbym, ponieważ panuje w tej dziedzinie ogromne pomieszanie pojęć i po prostu trzeba pamiętać, że narkotykami są też papierosy, że narkotykiem jest kawa, narkotykiem jest także alkohol. Właściwie jeśliby wziąć pod uwagę kryterium takiego fizjologicznego uzależnienia, to wiele środków, które potocznie uważa się za narkotyki, tymi narkotykami nie są z tego punktu widzenia. Natomiast rzeczywiście punkedelic wskazuje na to, że rzeczywiście nieobce są nam doświadczenia z substancjami psychozmieniającymi, halucynogennymi, typu LSD, czy meskalina, czy takie rzeczy, które generalnie nie są narkotykami w rozumieniu alkoholu, czy heroiny, tylko są substancjami zmieniającymi sposób percepcji świata. To nie jest coś, co się bierze po to, żeby żyć na tym i się od tego uzależnić. Bierze się to tylko w ramach doświadczenia, spojrzenia na świat w zupełnie, zupełnie, zupełnie, zupełnie inny sposób.
Jak to się przekłada na muzykę?
Trudno powiedzieć. Wszystkie doświadczenia jakoś się tam przekładają.
Porównywałem dwa utwory. „Ganja” z „czarnej” płyty, który w zasadzie jest pierwszym oficjalnie wydanym hymnem pochwalnym na cześć marihuany i „F. U. C. K.” z „Cosmopolis”, gdzie śpiewacie o LSD i THC w sposób mało przychylny. Skąd taka rozbieżność?
Wiesz o co chodzi… Po prostu może nie nagralibyśmy już hymnu pochwalnego. Taki młodzieńczy entuzjazm trochę przez nas przemawiał. Wydaje mi się, że w naszej konsumpcyjnej kulturze istnieje taka skłonność do załatwiania wszystkiego przy pomocy albo kolorowej pigułki, albo naciśnięcia guzika w odpowiednim kolorze, albo wykonania odpowiedniego telefonu, czy czegoś w tym sensie. Świat i życie są trochę bardziej skomplikowane. Ponieważ mamy takie tendencje, mamy też tendencje jako ludzie żyjący w tych czasach do tego, żeby poszukiwać łatwych rozwiązań, także właśnie w różnego rodzaju substancjach, które są dzisiaj tak dostępne, jak nigdy przedtem nie były. W związku z czym, wydaje mi się, że ktoś, kto znajduje sobie patent na życie polegający na paleniu gandzi jest tak samo w dupie jak ktoś, kto pije w tym celu alkohol. Aczkolwiek oczywiście spustoszenia czynione przez alkohol wszelkiego rodzaju są w tym przypadku dużo większe. Natomiast chodzi o to, że żadna rzecz, którą możemy połknąć, a tym bardziej wstrzyknąć sobie, nie rozwiązuje nam żadnych życiowych kwestii, a wtedy, kiedy myślimy, że tak się dzieje, to dzieje się dokładnie odwrotnie. Przysparza to nam nowych problemów. Dlatego, pozostawiając oczywiście wszystkim wolność wyboru, wydaje mi się, że namawianie, czy propagowanie używania czegokolwiek nie jest na miejscu.
Oglądając nowojorskie wydarzenia z września 2001 roku, skojarzyłem je z fragmentem tekstu „Przestań śnić/ Obudź się”: „Wszystko się zmienia, cały świat, płonie wielki ogień i wieje wielki wiatr”. To było jak biblijne proroctwo. O czym myślałeś oglądając płonące wieżowce?
To był jeden z tych dni, kiedy rzeczywiście byłem w szoku. To był jeden z tych dni, kiedy siedzisz i w zasadzie nie wiesz, co myśleć. W zasadzie jedna taka myśl powracała do mnie aż porażająca swoją banalnością, że świat już nigdy nie będzie taki sam, że jest to jakaś cezura.
W wywiadzie do książki „Punk Rock Later” powiedziałeś, że Brygada Kryzys ma rację bytu w specyficznych momentach historii. Teraz jest taki moment?
Tak. Myślę, że świat zbliża się do jakiegoś przesilenia. Albo nawet już pierwsze symptomy tego przesilenia są widoczne i w wymiarze cywilizacyjnym i w wymiarze natury. Wiadomo, że sytuacja i meteorologiczna i sejsmologiczna trochę się wymyka spod kontroli. Wiadomo też już, że świat przechodzi przez takie fazy rozwoju, co wyraźnie widać w wymiarze ekonomicznym. I ta faza, z którą mamy do czynienia w tej chwili, czyli faza z jednej strony polegająca na grupowaniu się bardzo dużych podmiotów gospodarczych w jeszcze większe i to, co nazywamy korporacyjną globalizacją, to jest pewien proces, który oczywiście ma swój kres. Tak jak terytorialnie wszystkie imperia w historii powiększały się do pewnego momentu, osiągały pewien punkt krytyczny, po przejściu którego już nie były w stanie nie tylko się dalej rozwijać, ale też utrzymywać własnego ciężaru i zaczynały pod tym ciężarem się zapadać, słabnąć i w związku z tym padały łupem sąsiadów, czy też zapadały się wewnętrznie. I tak jest ze wszystkimi procesami. Ten proces korporacyjnej globalizacji też gdzieś ma swój kres. Ponieważ można wszystko zglobalizować do pewnego momentu i w pewnym momencie to przestaje działać. Że już przestaje działać, to widać. Bo te wielkie grupy dzielą się na mniejsze z trochę większą autonomią po to, żeby bardziej elastycznie móc sobie dawać radę na rynku itp. Także gdzieś to wszystko pędzi w jakimś kierunku, którego nikt nie zna. Poza strategiami siłowymi, polegającymi na utrzymywaniu zapotrzebowania na ropę naftową przy jednoczesnym robieniu wszystkiego, żeby utrzymać najwyższą cenę tej ropy, to właściwie nie widzę na świecie żadnej innej dalekosiężnej strategii. No oprócz może strategii chińskiej, o której aż się boję myśleć i wolę myśleć, że się mylę.
Jak wspominasz koncert w londyńskim klubie „Garage” w 2003 r.?
Bardzo fajnie. Bardzo fajny koncert z wielu względów. Raz, że w ogóle fajnie zagrać gdzie indziej, a w Londynie zwłaszcza. Nigdy przedtem w Londynie nie grałem. Zawsze było to moim marzeniem, żeby tam zagrać. Dwa, że „Garage” to dobry klub. Poza tym koncert był jednym z najlepiej nagłośnionych, także na scenie. Młoda laseczka, Szwedka mieszkająca w Londynie siedziała i nagłaśniała po prostu scenę, która była malutką sceną klubową i miała własne, odrębne nagłośnienie, czego w Polsce praktycznie rzecz biorąc, w ogóle się nie spotyka. Cudzoziemcom, którzy byli na tym koncercie, też się podobało. Także myślę, że jakoś w tym roku, może na jesieni będziemy to powtarzać.
Przygotowujecie się do nagrania nowej płyty, czy już zaczęliście nagrywać?
Przygotowujemy się, a zaczniemy chyba w maju, w połowie maja. Właściwie dopiero teraz doszliśmy do tego, w jakiej formule i jak to w ogóle chcemy robić. Bo historia umiejscawia nas w bardzo
niewygodnym kontekście, którego chcielibyśmy uniknąć. Chcielibyśmy uniknąć nieuniknionej konfrontacji na zasadzie: no zobaczymy, czy podołali legendzie itd. A jednocześnie tak naprawdę nie interesuje nas po prostu wydanie nowej płyty Brygady Kryzys. Jak w końcu doszliśmy do czegoś takiego, że to będzie projekt bardzo obszerny, w którym będzie brało udział wiele różnych osób. My z Robertem plus sekcja. Zaczynamy od nagrywania podkładów. Nagrywamy bardzo dużo różnych podkładów i pomysłów i tych, które już mamy i tych, które będą nam przychodzić do głowy i wszystkiego, co nam przyjdzie do głowy. Kilka weekendów spędzimy na nagrywaniu bardzo różnych rzeczy, po czym będziemy do tego dogrywać następne rzeczy, tak, żeby mniej więcej było wiadomo, o co chodzi. Potem będziemy zapraszać bardzo różnych muzyków grających na różnych instrumentach, którzy będą to wszystko dopełniać. Także momentami będzie nawet orkiestra (śmiech). Może nie w tym sensie, że orkiestra symfoniczna, ale że ten skład może na tyle urosnąć, że z małej rockowej kapeli zrobi się mała orkiestra.
Już wiadomo, kto tę płytę będzie realizował i gdzie będziecie ją nagrywali?
Będzie ją na pewno realizował Kuba i będziemy ją nagrywali u niego studiu.
Macie już tytuł?
Cały ten projekt od samego początku ma już nazwę, którą Robert zaproponował, czyli „Eurokryzys”, albo „Eurocrisis”, i prawdopodobnie, ponieważ Robert ma też pomysł na okładkę, którego nie mogę zdradzić w tej chwili (śmiech), więc prawdopodobnie ten tytuł zostanie.
Czy macie wydawcę i mniej więcej zaplanowany termin wydania tej płyty?
Tego jeszcze nie mamy.
Co z płytą z remiksami z „czarnej” Brygady Kryzys?
Ona się robi. Kuba ją miksuje w tej chwili na komputerze i odkrył tam całą masę śladów, które nie były wykorzystane, bo też możliwości techniczne są zupełnie inne. Także sam jestem bardzo ciekaw, bo mówi, że zupełnie nową płytę z tego zrobi. Zobaczymy jak to będzie.
Czy przy płycie z remiksami z czarnej Brygady Kryzys daliście twórcom z Niemiec, Polski i Wlk. Brytanii swoje uwagi i pomysły, czy też dostali oni wolną rękę?
To jest ciągle otwarta kwestia, ale na razie czekamy, no bo Kuba zmiksuje płytę i wtedy będziemy się zastanawiali co dalej.
Robimy to w ten sposób, że wybieramy sobie poszczególnych ludzi, którzy wiemy, co robią, w jakim stylu, itd. I to jakoś będzie dawać gwarancję, że będzie trafione. A ci ludzie już raczej sami sobie wybiorą coś, bo tu trudno coś narzucać. Każdy czuje lepiej, co mu podchodzi i co chce z tym zrobić. Ale to jeszcze chwilę zajmie.
Dziękuję za wywiad.
Dziękuję.
POZA WYWIADEM
Sto minut, czterdzieści siedem sekund.
Uff, no to nieźle…
Warszawa 22.04.2005



Brygada Kryzys- zespół, którego nie było, cz. 2.

157197_03mały

Brygada Kryzys- zespół, którego nie było, cz. 2.

ROBERT BRYLEWSKI
Robert Brylewski (pseud. Afa, Robi Goldrocker)- ur. 25. 05. 1961 r.
Zespoły: The Boors, Kryzys, Kryzys Romansu, Deadlock (sesja nagraniowa do płyty „Ambition”), Brygada Kryzys, Izrael, Armia, T- 34, Bracia Hermaszewscy, Max i Kelner, Falarek, The Users, Poganie, Marionety, Słoma Bębny, Asunta, Świat Czarownic. Gościnnie w Deuterze, Immanuelu, Będzie Dobrze, na płycie Katarzyny Nosowskiej „Sushi”, Wszystkich Wschodach Słońca.
Było gorące majowe popołudnie, siedzieliśmy przed jednym z klubów na Woli, w którym za barem spotkałem Artura Hajdasza – perkusistę Homo Twist. Robert pił piwo, ja niestety wodę.
Robert, ponoć Ty, którego pierwszą fascynacją muzyczną był Emerson, Lake and Palmer, wspólnie z kolegą „Baderem” (Robert „Bader” Sobociński- fotograf. Chodził do liceum z Robertem Brylewskim. Do tegoż liceum uczęszczał również Kazimierz Staszewski. We wkładce do składankowej płyty „Fala” z 1985 r. zostało zamieszczone zdjęcie Kryzysu jego autorstwa. Współpracował jako fotograf m. in. z Urodą), zostaliście pierwszymi punkami w mieście. Co Was w tym pociągało? Odmienny wygląd, noszenie agrafek i żyletek, czy coś jeszcze?
Tutaj jest troszeczkę nieścisłości. Akurat Emerson to był jeden z pierwszych, ale nie pierwszy zespół muzyczny, który poznałem. Ale jeśli chodzi o Emerson, Lake and Palmer to zetknąłem się jako gówniarz z muzyką, która jest trudna i pokazuje jakie szerokie są możliwości muzyki ogólnie określanej jako alternatywna, czy rockowa. Poza tym nie byliśmy pierwszymi, a tylko jednymi z pierwszych, bo spotkało się nas w przeciągu dwóch tygodni ok. 10 osób. Osób o podobnych zainteresowaniach. A co nas pociągało, to ci nie powiem. Po prostu szukaliśmy raczej lekarstwa na nudę i na brak perspektyw. To była zupełnie inna rzeczywistość, szczególnie dla ludzi przed 20- tym rokiem życia. Niewiele było możliwości zrealizowania swoich planów życiowych. Działały takie organizacje, jak ZHP, czy jakieś inne na terenie szkół, ale innych propozycji nie było. Także naszym pomysłem było wymyślenie czegoś nowego. To się tak fajnie złożyło, że wtedy powstał międzynarodowy ruch punk rocka i nowej fali (śmiech) i trochę później okazało się, że to jest bardzo korzystne właśnie w tym sensie, że można poczynić wyłom w takiej bardzo skostniałej strukturze jaką była muzyka krajowa, tzw. młodzieżowa.
Skąd się wziął Twój pseudonim- „Afa”?
Po ojcu. On też miał taką ksywę.
Czy między Tiltem, a Kryzysem były antagonizmy? Czy opinia, że Kryzys określał Tilt mianem staruchów, a Tilt Kryzys jako gówniarzy jest prawdziwa?
Oczywiście, ale to wszystko było w ramach zabawy. Nie o to chodziło, żeby w Warszawie najlepsze kapele punkowe sobie z dzióbków piły, tylko spędzaliśmy czas na miłej krytyce. Ale tak, to byliśmy cały czas przyjaciółmi.
Czyli to była tylko konwencja.
Oczywiście. W ogóle to była konwencja w stosunku nie tylko do nas samych, ale i w stosunku do świata zewnętrznego. Nie było czasu na poznawanie kogoś z zewnątrz przez długi czas więc prowokacja była najlepszą metodą. Jeśli ktoś nie pękał i nie nadymał się jak balon to znaczyło, że ma dystans do siebie i z takim człowiekiem da się pogadać. To było takie trochę podświadome z naszej strony, ale po pewnym czasie okazało się, że to świetnie funkcjonuje.
Co to był za zespół Bracia Hermaszewscy?
To była tzw. efemera, czyli jednorazowy występ, świadomie przygotowany. Maciek Góralski to naraił, „Jeżyk” (Ireneusz „Jeżyk” Wereński- basista. W 1978 r. po obejrzeniu w Warszawie koncertu The Raincoats obciął swojego długie włosy i zaprzestał słuchania progresywnych zespołów, takich jak Yes i Genesis. Grał na zastępstwie w Kryzysie. Był basistą pierwszego zespołu Kazimierza Staszewskiego- Poland. Jego gry można też posłuchać na „czarnym” albumie i na „Cosmopolis”. Basista Asunty. Obecnie jest muzykiem Kultu),grał na basie, ja na gitarze i nie pamiętam kto jeszcze.
Który to był rok?
Pewnie jakiś 1979. Hołdys organizował spotkania w Remoncie tego typu, że chce pogadać z młodzieżą, bo jej nie rozumie. Ja wtedy chyba przyszedłem jako młodzież. Nie odpowiedziałem na żadne jego pytanie, bo czekałem tylko na nasz występ, który miał się odbyć właśnie jako Bracia Hermaszewscy. Żeby było śmieszniej, to występ w Remoncie odbywał się na wzmacniaczu Eltron 100 W. To są warunki takie niezbyt do wyobrażenia sobie dzisiaj, bo większe nagłośnienie ma na plaży radio niż to, co my wtedy mieliśmy na scenie.
Jaką Bracia grali muzykę?
To był utwór Buzzcocks z polskim tekstem „Nuda”, potem był utwór Beatlesów „Get back” z tekstem „Gdzie chleb”. Bo do szynki chleba nie ma. Takie sobie zgrywy robiliśmy z kłopotów ustrojowych. To było oczywiście w takiej trochę kabaretowej konwencji, trochę też performansowej. Wtedy były modne performanse, w odróżnieniu od instalacji w sztuce nowoczesnej, które są dzisiaj modne.
Pamiętasz kiedy i gdzie spotkałeś się po raz pierwszy z Tomkiem?
Lipińskim?
Tak.
Nie pamiętam. Może na próbie, może gdzieś na koncercie. Wiesz to był kawał czasu temu. Prawie 30 lat.
We wrześniu 1981 roku w klubie Riviera- Remont zagraliście pierwszy koncert, który supportowała Republika. Koncert został nagrany bez Waszej wiedzy i bez Waszej zgody został wydany na płycie winylowej w Anglii. Co o niej sądzisz?
Traktuję ją tylko i wyłącznie jako archiwalia. Raczej rzadko się zdarza, żeby ktoś z pierwszego koncertu wydawał płytę. Właściwie jeszcze wtedy nie wiadomo jak utwory się przyjmują, Druga rzecz, że nie słychać niektórych instrumentów. Nie będę ściemniał, tam było grane takie duże ciasto z gandzi. Ciechowski też spożył. Chyba nie wiedział wtedy, co to znaczy gandzia. Pyta się: Co to jest? A ja mówię: Ciasto z gandzią. A on: Dajcie spróbować. I zjadł. Akustyk tego koncertu też zjadł. Także ten koncert był na pewno bardzo fajny, ale jako nagranie, to jest to tylko i wyłącznie rzecz do archiwum. Ja nie jestem w stanie sam, prywatnie tego słuchać. Może raz na 10 lat jakiś fragment. To jest ta różnica między muzykami, którzy dążą do najlepszych wersji swoich utworów… to tam są wersje wiadomo jakie (śmiech).
Czy w związku z tym ciastem nie został nagrany pierwszy utwór na tym koncercie, czyli „Wojna!”?
Nie wiem. Rzekomo taśma jeszcze nie była włączona, ale jest to do uwierzenia.
Kto zaprojektował okładkę do tego albumu?
Wszystko zostało zrobione w Anglii, tylko że to zdjęcie z okładki zrobił nasz road – manager Adam Pietrzak. To jego zasługa, że przynajmniej okładka jest w miarę, jak dla mnie, do przyjęcia. Fajne, oryginalne zdjęcie przerabiane na kolory w Londynie.
Czy pamiętasz kontekst swoich wypowiedzi w trakcie tego koncertu, kiedy dedykowałeś „To co czujesz” Czerwonym Brygadom?
To był dowcip. Na sali byli nasi znajomi z Włoch. Fakt, że byli lewicujący, ale bez przesady.
„Ty i tylko ty” zadedykowałeś dla wszystkich niewolników własnej nienawiści.
To był powiedzmy taki bardziej hipisowski akcent.
A do kogo powiedziałeś idź na dyskotekę facet?
Widocznie mu się należało, ale nie pamiętam co tam krzyczano.
Kim był człowiek, który wywiózł materiał do Anglii?
Wiesz ja nie wiem kim był, bo to dla mnie… Nie lubię się po prostu babrać w szambie. Olaliśmy tę sprawę w końcu. Gościu zrobił cwany numer. Ogłosił bankructwo, sam od siebie odkupił płyty po 25 penów za album, przywiózł do Polski i sprzedawał jako kolekcjonerskie egzemplarze. Mały, polski, brudny, śmierdzący interes na Solidarności i na czyjejś pracy.
Czy wytwórnia Fresh Records oprócz Was wydała jakikolwiek inny zespół?
Nie wiem, ale skoro ogłosiła upadłość, to wniosek z tego, że dużo nie wydała. Przypuszczam, że najwyżej parę pozycji na podobnej zasadzie, jak znam życie.
We wkładce do reedytowanej płyty koncertowej jest zamieszczonych kilka informacji a propos samej płyty i zespołu. Info to podane jest jako komunikat 23/ 1999. Czy gdzieś istnieją pozostałe 22 lub późniejsze, czy to był też tylko żart?
Jeśli chodzi o numerację, to był żart. Swego czasu robiliśmy różne gazetki, oraz wydawaliśmy różne komunikaty, ale oczywiście miało to dość niewielki zasięg.
Co to za utwór „Kronsztad”? Nie ma go na żadnej płycie.
To jest utwór o czasach rewolucji. Tytuł jest związany z miastem Leningrad i jego dzielnicą Kronsztad. Była to dzielnica portowa, w której doszło do pierwszego buntu przeciwko władzy radzieckiej tuż po tym, jak ona powstała. Buntownikami byli ci, którzy dokonali tej rewolucji. Także to jest taka charakterystyczna i powtarzająca się w historii cywilizacji sprawa. W zasadzie ci, którzy rozpoczynają jakieś ważne i gwałtowne przemiany są oszukiwani, pierwsi są ofiarami tych przemian. Ta cała sprawa pokazywała też oblicze tej nowej, komunistycznej władzy. Jest ona do granic brutalna i nie ma skrupułów. Także przypuszczam, że był to dla ludzi taki pierwszy znak, żeby się przebudzić. Ale to przebudzenie nie nastąpiło. Później były takie historie, że zapraszano gości z Zachodu i im pokazywano całe sztuczne wsie, które naprawdę nie istniały. Obok tych wsi setki tysięcy, jeśli nie miliony ludzi umierało z głodu. Przyjeżdżali zagraniczni dyplomaci i oglądali tłustych wieśniaków, którzy obżerają się pierogami i kiełbasą i chwalą Związek Radziecki.
Jak Ci się udało uniknąć wojska?
Poszedłem do psychologa i po paru chwilach okazało się, że nie muszę go w ogóle oszukiwać, że nie muszę udawać wariata. To było trochę tak, że zadziałało magiczne słowo Solidarność. Kiedy zauważyłem, że kobieta tego typu poglądy podziela w rozmowie, to powiedziałem jej wprost, że pani sobie zdaje sprawę, że w takiej sytuacji w kraju, jaka jest w tej chwili, tacy ludzie jak ja szczególnie nie powinni pójść do wojska, tylko wprost przeciwnie. Ona mi przyznała rację. Miałem na tyle mocne papiery, że nie było mowy, żeby mnie wzięli. Mam kategorię E, czyli niezdolny trwale do służby wojskowej, w pół roku po tym jak miałem kategorię A1. Także wygląda to na historię człowieka, który zwariował w przeciągu pół roku.
„Ty i Tylko Ty” to piosenka o miłości, czy nienawiści?
Zinterpretowałbym ją bez nienawiści.
Robert, powiedziałeś, że w momencie założenia Brygady Kryzys zależało Wam na zniszczeniu kultu rockowego idola. Wśród słuchaczy chcieliście znaleźć partnerów i przyjaciół, a nie wyznawców zapatrzonych w zespół. Czy w tamtych czasach w Polsce kult idola rocka rzeczywiście był silny?
To jest chyba tak, że świadomość i oświecenie w społeczeństwie, biorąc pod uwagę ostatnie lata, nie są adekwatne do rozwoju technicznego. Tzn., że wielu ludzi nie bardzo rozumie naszą postawę i cel działalności, który reprezentujemy. Natomiast niektórzy rozumieją te rzeczy niemalże bez słów. Także widocznie tak już jest. Być może jest tak, jak z tym, że 40% społeczeństw, abstrahując od szerokości geograficznej, jest podatnych na hipnozę bardzo szybko, pozostałe 40% podatne jest dużo wolniej, następne 15% jest podatne bardzo słabo, a powiedzmy 5% jest zupełnie odporne na hipnozę. I tak może być podobnie z innymi zagadnieniami. To tylko tyle, że mniej trzeba mówić, bo ci którzy, rozumieją te sprawy, rozumieją je od razu, a ci którzy nie rozumieją, no to muszą zacząć od nowa skoro chcą dotrzeć tam, gdzie nie potrzeba idola, policjanta, księdza, gdzie jest się na tyle dorosłym, że odpowiada się samemu za siebie.
Jak wspominasz koncerty w Polsce jesienią 1981 roku razem z zespołem TV 21 (Dzień po wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce TV 21 supportowało w londyńskim Hammersmith Palace zespół The Jam).
Bardzo fajnie. To była seria koncertów po całej Polsce. Jeszcze wtedy grał z nami Stalowy Bagaż.
Gdzie wtedy graliście?
Chyba w Stalowej Woli, Opolu, gdzieś jeszcze w okolicach Włocławka, Inowrocław, na pewno Warszawa i Gdańsk. Te dwa ostatnie koncerty najbardziej pamiętam. W Gdańsku zostałem pobity po koncercie przez kelnerów w restauracji (śmiech), na drugi dzień grałem w Warszawie ze śliwą pod okiem.
Skąd był TV 21?
Oni byli z Wielkiej Brytanii. Byli upośledzeni, tylko nie wiem w jaki sposób. Było w tym zespole paru inwalidów. Bardzo sympatyczni ludzie. Nie byli mega sławni, ale grali bardzo solidną, jak dla mnie ciekawą, nowofalową muzykę. Może bez fajerwerków. Bardzo ciekawi świata, normalni goście.
Jak odbierali Polskę podczas tych koncertów?
Takiego surrealizmu jeszcze nie widzieli w życiu, ani o czymś takim nie czytali. W kawiarni Ratuszowej w Opolu, ktoś wynosi topless kobietę i kładzie ją przy krawężniku, po czym wchodzimy do środka, zamawiamy kolację, tam cały czas trwa pokaz, jak to wtedy na dansingach. Jakiś streaptease, jakiś facet coś tam podrzuca. Potem jeszcze przysiedli się goście, to nie byli skinheadzi, to byli ewidentni faszyści, wyjęli książkę ze swastykami i chcieli żeby im się wpisać. Jeden wielki cyrk.
Kto zaprosił Was do Belgradu na „Dni Młodej Polskiej Subkultury”?
To była Riviera- Remont.
Oprócz Was jechał tam jeszcze Maanam, Breakout, Niemen, Anawa i SBB?
Nie było ani Breakoutu, ani Maanamu. Oni nie dojechali. Zrezygnowali po szturmowaniu granicy czeskiej. Niemena też nie było. Byliśmy tylko my i jazzmani.
Co zapewniał Wam kontrakt z Jugotonem?
Nic nam nie zapewniał. Tej płyty nie ma, zniknęła. Tylko dlatego tak się stało, że był stan wojenny. Nie było jak tam zadzwonić.
Co się stało z zapisem jednego z belgradzkich koncertów i materiałem na singiel „Wojna!”?
Po odcięciu telefonów przez Wojciecha Jaruzelskiego, ten materiał był już potem nie do wyjęcia.
Jak zostaliście przyjęci przez publiczność, a jak przez jugosłowiańskie media?
Jedno i drugie rewelacyjnie. Przez cały czas naszego pobytu towarzyszył nam tamtejszy dziennikarz, który nazywał się Papić. Był świetnie zorientowany politycznie w sytuacji w Jugosławii, co nam bardzo pasowało, bo 90% naszych rozmów dotyczyło polityki i spraw społecznych. Nas interesowała sytuacja u nich. On to świetnie przewidział, co się wydarzyło później w Jugosławii. Taki dowcip ukuł, że Jugosławia, to jest to, co w Polsce, tylko trochę wcześniej. Jednym słowem przewidział, że za parę lat też spotka ich kryzys, tylko dużo potworniejszy niż w Polsce.
A publika to w ogóle rewelka. To w ogóle nie ma o czym mówić. Byliśmy po koncercie wożeni gablotami przez załogantów z prywatki na prywatkę i w ogóle byliśmy goszczeni jak królowie.
Co to jest „solidarność kosmiczna”?
To jest proste. Teraz ludzie się jednoczą, Europa się jednoczy i to w pewnym momencie… Dla mnie to jest niesmaczne, bo Europa jednoczy się i będzie bogata, ale kosztem złupionych krajów kolonialnych. I jeśli się od nich Europa odgrodzi swoim ekonomicznym murem, to na świecie nigdy nie będzie fajnie. Natomiast jeśli ludzie zrozumieją, że nasze istnienie to nie jest tylko kwestia planety, ale też okolic, że tak naprawdę kosmos jest naszą ojczyzną… Przepraszam.
(Zadzwonił telefon Roberta. Jako melodyjkę ma ustawiony utwór „Final countdown” zespołu… Europe)
W jakich okolicznościach zastał Cię stan wojenny?
Wszyscy byliśmy na prywatce. Gdzieś przy SGPISie w Warszawie. Po północy, jak wracaliśmy do domu, złapaliśmy taryfę i taryfiarz nam powiedział, że ludzie skaczą przez płot na Woronicza, że przy telewizji pełno jest policyjnych i wojskowych wozów. Nie spaliśmy wtedy. Czekaliśmy do rana. Włączyliśmy telewizor i potem zobaczyliśmy transmisję z wojskowego studia chyba o 7 rano.
Dostaliście zakaz wyjazdu na trasę do Holandii, dlatego że nie chcieliście zagrać koncertu w Hali Gwardii 13 lutego…
Wszyscy mieli zakaz. Natomiast my później mieliśmy przechlapane już zupełnie na skutek odmowy udziału w tym koncercie. Mieliśmy przechlapane, bo w ogóle koncertów nie dało się zorganizować, tak jak byśmy zupełnie nie istnieli w pewnym sensie.
Kto na tym koncercie w Hali Gwardii miał jeszcze zagrać i czy zagrał?
Wszystkie znane wtedy zespoły w Polsce.
Jakie to były zespoły?
Wszystkie znane w tym czasie. Dokładnie nie powiem, ale wiesz jakie były znane w tym czasie. Znane i szanowane (śmiech).
Od Tomka dowiedziałem się, że zamiast Was na tę trasę po Holandii pojechało Kombi.
Nie mam takich wiadomości… Trudno mi jest powiedzieć… Wtedy komunikacja siadła i nie było już fizycznej możliwości sprawdzić pewnych rzeczy.
Wiosną 1982 roku Brygada Kryzys testuje nowo powstałe studio nagraniowe Tonpressu na Wawrzyszewie. Jak doszło do tego, że zespół, który w zasadzie nie istnieje i który ma zakaz działalności testuje państwowo – partyjne studio?
Na tej zasadzie, że to było załatwione dużo, dużo wcześniej i po prostu poszło siłą rozpędu. Nikt tego nie zauważył. Poza tym nasz menadżer nie opuścił nas do końca, za co jesteśmy mu wdzięczni. To, co się udało zrobić, poszło jak gdyby dzięki sile inercji i właściwościom tego systemu, że był dziurawy jak sito. Sprawa Brygady Kryzys nie była na tyle ważna, żeby słać listy na ten temat do wszystkich placówek policyjnych, czy esbeckich. Cała płyta, to jest szczęśliwy zbieg okoliczności.
Jak Wam się współpracowało z Kubą Nowakowskim przy realizacji tej płyty?
Bez niego ta płyta nie byłaby możliwa. Na owe czasy, to w ogóle nie było gości, którzy byli zdolni do zrobienia czegoś ponad mierną przeciętność, taką suchą i bez wyrazu. Natomiast to było najlepsze, co mogło nam się zdarzyć, bo gościu był z podobnej przestrzeni muzycznej, co my. Czyli przede wszystkim odważnej, eksperymentalnej nawet czasem ortodoksyjnie eksperymentalnej, a nie jakiejś zachowawczej, mainstreamowej. Wziął sprawy w swoje ręce, co nam odpowiadało, bo mogliśmy zająć się meritum, czyli graniem.
Czy weszliście do studia od razu z zamiarem nagrania płyty, czy ta kwestia dopiero później wyniknęła?
Od razu. Już wtedy mieliśmy tyle utworów, także nie było żadnego problemu, żeby nagrać płytę.
Co w Waszym przypadku miał znaczyć termin punkedelic?
To było trochę jakby rozszerzenie formy. Ludzie potrzebują mieć szufladki, to lepiej im pomóc w tym, niż jakieś głupie nazwy na tych szufladkach pisać. Poza tym wydaje mi się, że nam w pewnym momencie udało się gdzieś tam kawałek wyjść z tej formy, czyli w ogóle nie nadawania nazwy stylom muzycznym i o to nam chodziło. Natomiast nie mamy możliwości działania non stop i nie możemy doprowadzić tego do końca i nie wiadomo, czy nam się to uda. I to jest ciekawe (śmiech).
Na „czarną” Brygadę Kryzys przez cenzurę nie przeszła „Wojna!” i trzy inne utwory. Jakie?
„Too much” nie przeszedł na pewno, „Kronsztadu” chyba w ogóle nie dawaliśmy. Jakiś jeszcze jeden może… Nie pamiętam już.
Pamiętasz jak cenzura argumentowała nieprzepuszczenie „Wojny!” na ten album? Czy były jakieś rozmowy, czy oni powiedzieli nie i koniec?
Nie pamiętam już tego dokładnie. Chyba nawet tego nie dawaliśmy do cenzury. Bardziej chcieliśmy „Too much” przeforsować, bo tam było o górnikach i kopalni, ale on był po angielsku i pamiętam, że próbowaliśmy zrobić taki oszukany tekst. Na przykład zamiast „hate so much”, to miało być „ugryzłem szczurzy bok”, czy jakieś takie podstawione bzdury. To było na ostrzu noża. Tam takie przechery były, że jak płyta wyszła, to ja nie bardzo w wierzyłem, że wyszła. Były próby, że wciskano nam gościa z okładką, który nagle własny projekt okładki przyniósł taki, że mało nie zwymiotowałem na jej widok, bo takiego wstydu nie dałoby się dopuścić.
Dlaczego jedna strona płyty jest po angielsku, a druga po polsku?
Po to, żeby była szansa, że ktoś to usłyszy gdzieś poza Polską i rozpozna jako swojaków, jak to dzisiaj się mówi.
Czy o utworze „Real One” można powiedzieć, że jest o Bogu?
Niekoniecznie. Mnie się wydaje, że to jest taki utwór troszeczkę bratający chrześcijaństwo z buddyzmem. Tak to odbieram.
Czego słuchaliście w okresie nagrywania „czarnej” płyty oprócz Bad Brains? Czego w ogóle wtedy słuchaliście?
Reggae. Ras Michael przede wszystkim, Misty In Roots, Black Uhuru. A z muzyki czadowej… To już chyba wtedy zaczęliśmy słuchać starszych nagrań, takich jak Velvet Underground, czy jakichś innych rzeczy. Davida Bowie „Spiders from Mars”. Oczywiście też Marleya i Devo. Po prostu tej całej muzyki, którą ceniliśmy w przeszłości.
Jaki był rzeczywisty nakład „czarnej” Brygady Kryzys? „Non Stop” w 1983 r. podawał, że to było 100 tys. Inne źródła podają, że było to 150, 200, a nawet 250 tys.?
A powiedz skąd ja mogę to wiedzieć? Nie mam zielonego pojęcia. Tym bardziej, że ja się nie zajmuję tego typu sprawami, ustalanie warunków itp. Tomek mógł coś więcej wiedzieć na ten temat, ale przypuszczam, że to też mogły być tylko pogłoski. Gdzieś powiedziano to, a gdzieś tamto. To były takie czasy, żeby poruszać się po godzinie 22, to trzeba było mieć przepustkę i telefony nie działały. Nie był to normalny świat.
Skąd się wziął leworęczny, jazzowy perkusista Janusz Rołt w Brygadzie Kryzys?
Nie mieliśmy w pewnym momencie żadnego perkusisty i ktoś, nie pamiętam już kto, polecił nam Jasia. On był ewenementem, bo był człowiekiem jakby ze świata hipisów, czy ze świata totalnych junków warszawskich. Był ciężko uzależniony od hery. Uwierzyliśmy w jego talent w pewnym momencie, bo im dłużej z nami grał, tym bardziej zaczynał rozumieć naszą muzykę i doszedł do tego, co słychać na płycie. Duża też zasługa Kuby Nowakowskiego w tym, że poświęcił mu dużo czasu. Doszło do tego, że Jasio w połowie nagrań przyznał się, że jest leworęczny i całą perkusję nagrał od nowa, tym razem rozstawioną tak, jak potrzebował. Był bardzo skromnym człowiekiem.
W jakich zespołach grał wcześniej?
Tlenek Dżezawy. Tylko ten zespół znam z wcześniejszych. Później jeszcze z Janerką.
Jakim był człowiekiem?
Oprócz tego, że był skrajnie uzależniony od heroiny, to był na tyle dobrym i przyjaznym człowiekiem, że ja bym się nie bał zostawić z nim swojego dziecka, które wtedy miało dwa lata. On był bardzo dobrym człowiekiem, niezdolnym do negatywnego myślenia, do skrzywdzenia kogokolwiek. Natomiast ten nałóg, to było coś, co nas trochę rozdzielało, ponieważ my tego typu eksperymentów raczej nie przeprowadzaliśmy. My o tym w ogóle nie myśleliśmy. Było naszą ambicją, żeby się nie wpuszczać… Ambicją może głupio powiedziane, to nawet trudno nazwać. Wiadomo, że najzdolniejsi muzycy padali od heroiny. W Polsce jest trochę inaczej, bo padają od alkoholu. Co można powiedzieć o Jasiu? Co ciekawe on wyszedł z tego nałogu i to dopiero pod koniec lat 80- tych, ale wtedy się okazało, że ma HIV. Z tego co wiem, targnął się na życie. Nie miałem wtedy wielu wiadomości, bo od dwóch lat mieszkałem na wsi, a informacje dochodziły z opóźnieniem.
Czy to prawda, że nie pojawiłeś się na jego pogrzebie?
Rzadko chodzę na pogrzeby. Nie wiem kiedy był jego pogrzeb. Od nikogo nie miałem wiadomości na ten temat. Jak człowiek umiera… Ja nie myślę o swoim pogrzebie, kto będzie itd. W ogóle mnie to zbytnio nie interesuje.
Z tego co powiedział Tomek i co wcześniej powiedziałeś, to wydawnictwo zaproponowało Wam własną okładkę. Pamiętasz co było na tej okładce?
Facet, który sobie melonikiem narządy przysłania. Wydaliśmy z siebie skowyt, jak to zobaczyliśmy. Był to skowyt zaprzeczenia.
Czy wiedziałeś kto zaprojektował tę okładkę?
Nie pamiętam nazwiska, bo było to dla nas zupełnie obojętne i nieistotne. To był tzw. ich człowiek zawsze jak to bywa w takich sytuacjach. Mają gościa, który musi zarobić swoje i tyle.
Na okładce „czarnego” winyla jest adnotacja, żeby słuchać głośno. Jest to informacja czysto techniczna, czy wiązaliście z nią inne znaczenie?
W trakcie nagrywania mieliśmy dużo czasu na puszczanie sobie tego głośno i stwierdziliśmy za którymś razem, że jak się słucha tego głośno, to słyszy się tam bardzo dziwne rzeczy. Wydawało nam się, że płyta inaczej działa słuchana głośno. Trudno mi powiedzieć, bo dawno nie robiłem tego typu eksperymentów. Swoją drogą to jest fajne hasło.
Jak doszło do tego, że wystąpiliście w filmie Michała Tarkowskiego „Koncert” z 1982 roku?
Michał należał do naszej grupy najbliższych przyjaciół. W „Człowieku z marmuru” grał rolę pomocnika Birkuta. Należał do takiej warszawskiej… awangardy. Mieliśmy wspólnych znajomych, tak jak np. Jurek „Słoma”, rodzina Weissów. Zespół miał zapewniony pobyt na wsi w okolicach, tam gdzie obecnie „Słoma” grasuje. I to był, jak to się mówi niezapomniany czas. Pierwszy wyjazd poza oblężone przez stan wojenny miasto.
W tym filmie były przedstawione trzy Wasze utwory?
„Radioaktywny blok”, „Wojna!” i „Wracamy do raju” („Idziemy na Syjon”). Tak, chyba trzy.
Czy byliście zadowoleni z tego, jak Wasza muzyka została w nim pokazana?
Raczej tak. Mimo, że… Jeśli chodzi o „Idziemy na Syjon” to była koncepcja reżysera. Ja aż tak bardzo nie jestem zaangażowany w obrazy. Mnie się to kojarzy z hipiserką i naśmiewałem się z tego. Ale z drugiej strony jestem elastyczny jeśli chodzi o współpracę. Uważam, że każdy ma prawo do swoich wizji pod warunkiem, że one nie obrażają się nawzajem z moimi. Uważam to za bardzo ciekawą współpracę.
Kto miał większy wpływ na pokazanie Waszej muzyki? Wy, czy reżyser?
Tylko reżyser. My w ogóle o niczym nie myśleliśmy. Byliśmy na wakacjach i to tam właśnie było filmowane.
Ale część obrazu była kręcona w Rivierze- Remont.
W Stodole. Na pewno w Stodole. Obrazki do utworu „Wojna!” były z koncertu w Stodole.
Robert, w 1982 r. po rozpadzie zespołu ogłosiłeś nieśmiertelność Brygady Kryzys. Na czym miała ona polegać?
Na tym, że mamy prawo się spotkać jeszcze raz. Później wymyśliłem, że zanim umrzemy możemy zostawić taką adnotację notarialną, że grupa osób spełniająca pewne warunki może przybrać tę nazwę i dalej działać pod szyldem Brygada Kryzys.
Jaka była przyczyna z powodu której nie wzięliście udziału w koncercie organizowanym przez Solidarność?
Początkowo czysto techniczna. Okazało się, że całą Solidarnością tego dnia rządzi akustyk, który się zwarł z Tomkiem Lipińskim. Po prostu zwarli się jak zapaśnicy. Ten facet stwierdził, że będzie dużo starszych osób i nie może być głośno. Do naszej próby w ogóle nie doszło, bo oni od razu rzucili się na siebie. I całe szczęście, bo impreza była w brzydki sposób rewanżystyczna. To tak, jakbyś widział, jak się kopie gościa, który już leży i nie ma żadnych szans. Taka złośliwość w tym była… Daniel Olbrychski – konferansjer, ofiara alkoholu, potem Rysiek Riedel – ofiara heroiny. Jakoś to chyba nie miało zbyt wiele wspólnego z tym, co widzieliśmy na ulicach, na demonstracjach itd. Moja percepcja dopiero po latach ten obraz wykształciła, bo wtedy nie chciałem w to wierzyć, że można aż tak kupczyć duchowością i ideałami, ale się okazuje, że są ludzie, którzy nie mają skrupułów, bo w ogóle nie widzą pewnych… nieświeżości (śmiech).
Czy to prawda, że państwowa Rock Estrada proponowała Wam jakieś pieniądze za reaktywację zespołu?
Tak.
Pamiętasz jaka to była kwota?
Niezbyt dokładnie, ale to była bardzo duża kwota. Taka, że nam się trochę nie bardzo chciało wierzyć. Ale to nie miało znaczenia, bo to było… W naszej sytuacji i przy naszej postawie wcześniejszej… Chociaż z drugiej strony głupio tak mówić, bo do końca nigdy nie wiadomo, kto jest kim w sytuacji ludzi z tzw. branży. Propozycja wyszła od osoby bardzo kontrowersyjnej, natomiast nam przychylnej. Od szefa całej tej imprezy, od ojca W. C., czyli Wojciecha Cejrowskiego. Jego tata był szefem tych całych ZPR- ów, i co ciekawe wyglądał dosyć śmiesznie, bo trochę jak Jedi. Chyba miał jakieś resentymenty posthipisowskie, bo wyglądał na byłego hipa i dlatego pewnie nas wspomagał. Propozycja wyszła, ale była dla nas jak gdyby niehonorowa mówiąc wprost. Tak nam się wtedy zdawało. Może już wtedy byliśmy bardziej uprzedzeni do wszystkich. Trudno to sprawdzić do końca.
Czy objęły Cię weryfikacje muzyczne?
Tak, ale to był incydent, który trwał chwilę i był zabawny, i śmieszny. Wszedłem do pokoju, gdzie siedział Nalepa i paru innych znajomych, jak Hołdys na przykład i mieliśmy rozmowę typu: Co słychać? No fajnie. Dziękuję, następny. Dosłownie ona tak przebiegała. Zero rozmowy o jakichś tam nutach, śmutach. Chodziło bardziej o to, że jeśli prowadzisz tę działalność i jesteś na nią w dalszym ciągu zdecydowany, to dostajesz weryfikacje (śmiech). Trzeba przyznać, że starsi koledzy wtedy ładnie się zachowali. Przez chwilę było fajnie, szczególnie mając na myśli te miesiące tuż przed stanem wojennym, to był niewątpliwie najbardziej euforyczny okres w historii kraju.
Porozmawiajmy o idei, która nosi nazwę Nowa Pisownia Słów Polskich. Kto wymyślił jej zasady?
Nikt nie wymyślił. Każdy może wymyślać.
Na czym polegała ?
Mnie się wydaje, że jest to trochę zbieżne z kulturą okupanta i okupowanego. Np. okupowani Jamajczycy mieli urzędowy język angielski, natomiast ich język angielski był na tyle hermetyczny, że biali zupełnie nie mieli pojęcia, o czym mówią Jamajczycy. Mnie się wydaje, że to jest normalne. Jeśli jest grupa środowiskowa, która nie czuje się centralnie w społeczeństwie, to wtedy wykształca swój język i swoją pisownię tak, że raczej staje się dość hermetyczna, dla innych niezrozumiała, czy bezsensowna. Ciekawe odkrycia dotyczące języka, to takie, że im ktoś jest młodszy, tym szybciej podobne rzeczy załapuje, szybciej rozumie jakąś dziwną pisownię. Ja np. preferuję, że zamiast liter podstawia się cyfry. Zamiast „A”, czwórkę, zamiast „E”, trójkę, zamiast „B”, ósemkę. Dzieci od razu to przeczytają, a dorośli przeciwnie, nic z tego nie rozumieją. Dziecku powiesz: przeczytaj słowo. Dziecko rozumie, że to ma być słowo, a pierwsza reakcja dorosłego kiedy widzi ósemkę, to pyta co to jest?
Pamiętasz jaki pierwszy tekst był zapisany wg tej pisowni? Ja widziałem tekst do „Wojny!” wg Nowej Pisowni Słów Polskich.
Tomek stosował pisownię bardziej fonetyczną. Z tego, co pamiętam, jakieś starsze dokumenty były tak zapisywane. Zresztą Tomek jest dobrze zorientowany w sprawach językowych, w różnych ciekawostkach dotyczących sanskrytu, czy też języków Wschodu i Zachodu. Często opowiadał nam na ten temat prowadząc niemalże naukowe pogadanki (śmiech).
Skąd się wziął pomysł na założenie studia Złota Skała?
Z konieczności. Nie było, oprócz Kuby Nowakowskiego, który oczywiście nie mógł za każdym razem pojawiać się… On w ogóle gdzieś zniknął, chyba do Stanów wyjechał. Oprócz niego nie było gości, którzy potrafiliby zrealizować jakkolwiek nowoczesne nagrania, nie mówiąc już o jakichś eksperymentach. Nie było na to najmniejszych szans. Także pomysł był od razu taki, żeby sobie samemu nagrać, nie patrząc na sprzęt, który z czasem się pojawił. Dopóki żył mój przyjaciel Marek Grzesik, który był właśnie akustykiem Izraela i razem ze mną robił nagrania, wszystko fajnie działało, a później niestety padło. Jest pocieszające, że po tym został mi wniosek, że bardziej wszystko jest zależne od ludzi i ich charakteru niż od warunków zewnętrznych. Bo czasem się narzeka, że czegoś tam nie można, bo takie czasy są itd.
Przez ile czasu działała Złota Skała?
Trudno powiedzieć, bo w 1986 r. pod auspicjami Złotej Skały zostały wydane tylko dwie kasety. Później była chwila przerwy, a później, jak zdobyliśmy lepszy sprzęt, to było od 1989 r. chyba… Jakieś sześć lat.
Ilu przez ten czas nagrałeś wykonawców?
Nagrywałem ja, Marek Grzesik i „Smoku” z Post Regimentu. Nagraliśmy ponad dwieście kapel.
Gdzie była pierwsza siedziba Złotej Skały?
Pierwsze nagrania zrobiliśmy w Hybrydach na mono kaseciakach. To był taki pokaz naszej desperacji, że możemy nagrywać na czymkolwiek i potem własnym sumptem wydawać. Później nastąpiła tzw. wolna Polska i byliśmy w Rivierze – Remont tam, gdzie jest budynek hotelowy i takie są schodki w podziemiu. Tam wcześniej był Hades i tam wszyscy próby mieli.
Jakie znaczenie ma dla Brygady Kryzys Marcin Miller (Marcin Miller- mieszka w Londynie. Jest wziętym projektantem wnętrz. Jego dziełem jest m. in. „Soho House”, czyli 4 piętrowy londyński klub i rustykalny hotel pod Londynem).
Bardzo ważne. To był gościu spoza branży. Zarabia na stolarstwie w Londynie. Wyemigrował z Polski do Londynu w latach 60- tych. Wcześniej jako małolat był fanem muzyki. Był w Warszawie na koncercie Rolling Stonesów, sam też miał jakiś zespół. Za swoje pieniądze kupił sprzęt dla nas i dobrze się bawiliśmy parę razy. Np. byliśmy z Izraelem w Czechosłowacji tuż przed Aksamitną Rewolucją.
Robert, uczestniczyłeś i uczestniczysz w wielu projektach muzycznych. Powiedz o tym chyba najmniej znanym, T- 34.
Mieliśmy taki pomysł, żeby uzupełnić pierwszą kasetę nagrywaną w Złotej Skale w Hybrydach. To była składanka, na której grał Immanuel, Izrael, Armia, Deuter. Przypasował nam taki projekt, gdzie wykonawcy są nieznani, wokale nie pochodzą ze śpiewu tylko są wycięte z jakichś radiowych fragmentów. To było wszystko robione pauzą w magnetofonie, bo wtedy jeszcze nikt nie myślał o samplerach. Do tych nagrań używaliśmy też fragmentów popularnych audycji telewizyjnych, takich jak „Poligon”, czy też równie bzdurnych, typowo socjalistycznych programów. Albo też niezrozumiałe naukowe, pseudobadania. Był taki utwór „Regulator seksualny”, w którym wykorzystaliśmy fragmenty o badaniach nad genem, seksualnością człowieka oraz zdolnością do rozrodu. Jakieś takie typowe majaczenia naukowców, które też się zdarzają.
Który to był rok?
1986.
Bodajże w 1990, czy w 1991 roku czasopismo „Rock’n’Roll” zamieściło Twoją i Tomka wypowiedź na temat Waszych ulubionych gitarzystów. Czy dzisiaj dopisałbyś kogoś do tej listy?
Raczej nie, bo ja nie percepuję w ten sposób. Może bardziej mi się podobają goście, którzy jakoś fajnie komponują niż grają. Chociaż trudno powiedzieć. Większość tych gitarzystów to raczej z lat 60-tych, czy z początku lat 70- tych duża większość.
Którzy?
Alvin Lee z Ten Years After, gitarzysta z zespółu Free ten, co krótko żył (Paul Kossoff- przyp. S. T.), Jimi Hendrix, ale tylko część jego utworów mi się podoba, może nawet niekoniecznie te najbardziej znane i te hałaśliwe.
Jeszcze ktoś?
Raczej nie. Ja tak jakoś nie myślę o tym. Po prostu muzykę traktuję na zasadzie, że istnieje muzyka, która mi przeszkadza i która mi nie przeszkadza.
Na tydzień przed zburzeniem muru berlińskiego w samochodzie wiozącym Tilt i Armię na koncerty do Berlina Wschodniego powstaje zamysł odrodzenia Brygady Kryzys. Jaką markę miał ten samochód?
Nie pamiętam.
Jakie były argumenty za reaktywacją zespołu?
Chyba właśnie ten przełom w Polsce, który się dokonywał. Odchodziły powoli nieporządki komunistyczne. Liczyliśmy, że będzie możliwy wzrost działalności, jakiś większy rozwój. Do tego dążyliśmy od początku, bo Hybrydy był ośrodkiem, gdzie było wiele kapel i na przykład często się zdarzało, że jedna osoba grała w dwóch, czy trzech kapelach. Tendencja była raczej normalna, jak mi się wydaje i znikła dopiero niedawno, tzn. jakieś 10 lat temu, no bo absolutnie inna ekonomia się też wytworzyła, inny rynek. Inny rynek muzyczny, który dziś nie ma nic wspólnego z tym, co było wcześniej.
Pierwszy koncert po 9 latach przerwy zagraliście w Jarocinie w sierpniu 1991 r. dla 20.000 ludzi i jesienią tego roku zaczęliście nagrywać płytę „Cosmopolis”. Jak Wam się pracowało z Andrzejem Puczyńskim realizatorem tej płyty i jednocześnie ex- muzykiem zespołu Exodus?
Prawie w ogóle przy tej płycie nic nie robił. Właściwie zrobiliśmy ją sami. Fizycznie oczywiście siedział i nagrywał instrumenty, ale całość miksowania zrobiłem ja. Jeszcze pomagał taki Grzesio, ale oni w ogóle zostawiali nas samych. A sam miks robiłem ja. Siedziałem w studiu sam jak palec. Zresztą bardzo mi to odpowiadało.
Przy nagrywaniu „Cosmopolis” używaliście dobrego, zachodniego sprzętu, jak Fender, Gibson, Marshall, Moog, Trace Elliot. Na czym nagrywaliście „czarną” płytę?
Perkusja była polska, firmy Polmuz, ale tzw. dobra, bo ta starsza, drewniana. Nie było strun do basu, to założyliśmy struny z kontrabasu. No i każdy miał to, co miał. Ja miałem jakiś piec Rolanda pożyczony, który Kuba Nowakowski załatwił.
Jakich gitar używaliście?
Dokładnie nie pamiętam, ale chyba miałem taką holenderską gitarę Framus, która zresztą nie była moja, a Tomek miał chyba podróbkę Gibsona. Straszna, rumuńska gitara. Tragedia.
Wszystkie echa i pogłosy były uzyskiwane na konsolecie, czy przez urządzenia peryferyjne typu efekty gitarowe?
Wtedy na Wawrzyszewie stała taka płyta pogłosowa najstarszego typu, bodajże firmy AMT, zanurzona w oleju. Ona była skonfigurowana razem ze stołem mikserskim firmy Neve, też jak na owe czasy… Do dzisiaj jest to firma, która robi najlepsze konsolety.
„Too much” jest utworem o wydarzeniach w kopalni „Wujek”?
Tam jest o tym nadmienione.
Kiedy go napisałeś?
Nie pamiętam. To stara piosenka. Ją Tomek w głównej mierze napisał, ale powiem, że to był nasz obraz tego, co się za oknem działo i w czym braliśmy przecież udział. Mieszkaliśmy w centrum Warszawy. Widzieliśmy wiele demonstracji, wiele wieczorów, że do pierwszej w nocy było słychać napierdzielanie pocisków dymnych. Widzieliśmy jak działają mechanizmy rozpraszania takich demonstracji. Jak ludzie są robieni w balona przez helikopter i parę oddziałów ZOMO. Takie różne historie.
Która płyta ma dla Ciebie większe znaczenie? Którą bardziej lubisz? „Czarną”, czy „Cosmopolis”? Bo o bootlega już się nie pytam.
Nie da się porównać. Przede wszystkim jest inny kontekst każdej z tych płyt. W zupełnie innych warunkach były robione. Nawet gdybym chciał, to nie jestem w stanie tego porównać, bo tu nie tylko muzyka wchodzi w grę. Dla mnie istotne jest akurat to, że z tych obu płyt jestem zadowolony i to się liczy.
Do której częściej wracasz?
Do żadnej (śmiech). Do „Cosmopolis” chyba częściej.
Czy między okładką z pierwszej płyty z upadającym PKIN- em, a „Cosmopolis” z obrazem Piotra Bruegela Starszego „Wieża Babel” należy doszukiwać się jakichś analogii?
To i to było budowlą (śmiech). Czy ja wiem? Nieuniknione są pewne analogie, ale wydaje mi się, że nie jest to aż tak istotne. Pałac Kultury też był… Próby zjednoczenia świata, internacjonalizm. To nie jest tak, że coś daje do myślenia, tylko żeby w ogóle do niego skłaniało. Nie chodzi, żeby przesłać jakąś konkretną zakamuflowaną wiadomość. Raczej żeby w ogóle na ten temat wywołać jakiekolwiek myślenie.
Kilka lat temu Pop Noise wydał reedycję bootlega. Dlaczego zgodziliście się na jego wydanie?
Gościu chciał wydać, no to wydał. Dlaczego? Mnie w końcu przekonały jakieś głosy i rzesze ludzi, którzy mówią, że tego poszukują, że to ich interesuję, że skupują jakieś winyle. Jeśli mają taki zapał, to ja nie zamierzam stawać na przeszkodzie. Natomiast z drugiej strony płyta istnieje dla mnie tylko jako dokument, czy archiwum. Nie traktuję tego jako normalnej płyty.
Dlaczego „Live in Remont” z 13. 12. 93 r. ukazał się tak późno, bo w 1997 r.?
Nie. Wcześniej wyszła jako kaseta.
A płyta też wyszła?
Nie. Tylko kaseta wyszła wcześniej. Zaraz jak to nagraliśmy. Ale chyba ktoś to wydał na kompakcie. Nie pamiętam już szczegółów. Ten koncert nagrywał jeszcze ś.p. Marek Grzesik mój partner ze studia.
Dlaczego zaprzestaliście organizowania „Staników”?
To nie jest tak, że sobie można organizować. W pewnym momencie sprawy zaczynają cię przerastać. Nie masz czasu na to, żeby latać za jakimiś organizatorami, plakatami i tym wszystkim. Liczyliśmy, że tę inicjatywę ktoś przejmie i poprowadzi, i nawet niewiele brakowało, żeby tak się stało, że organizacyjnie ktoś to pociągnie. Bo nie jest do pomyślenia, żeby muzycy organizowali wszystko, jak gdyby od podstaw. Owszem możemy się zająć stroną artystyczną przedsięwzięcia, zaprosić zespoły, wymyślić do tego jakąś stylową dekorację, czy plakaty, ale nie jesteśmy w stanie ogarnąć wszystkich spraw formalnych, vatów, pitów, itp.
Kiedyś warszawskie środowisko muzyków scalały kluby: Hybrydy i Remont. Czy dzisiaj jest takie miejsce w Warszawie?
Na pewno nie. Nie ma takich układów, jakie my mieliśmy ze studentami. Na początku była współpraca z domami kultury i to się nie powiodło, bo domy po jakimś czasie nas wyrzucały. A ze studentami szło wytrzymać. Dali jakąś kanciapę i mieli wszystko w nosie. Nawet czasami dało się wyrwać jakiś wzmacniacz. No i to trwało nawet przez stan wojenny, gdzie można było zrobić próby parę razy w pewnym momencie.
Jaki wpływ na twórczość Brygady Kryzys miały i czy mają narkotyki?
Na pewno duży, ale nie są to rzeczy dla mnie wymierne. Jakby ci to powiedzieć, żeby nie skłamać? Przede wszystkim najważniejsze na ile to było… Trudno jest traktować coś takiego jako sacrum, natomiast jeśli się takie rzeczy profanuje i traktuje tylko jako używkę, to też jest jak gdyby droga donikąd. Jeśli chodzi o konopie, to niewątpliwie była to dla nas o tyle pomocna sprawa, że… Dla mnie na przykład pomocna w podjęciu decyzji, żeby grać w ogóle, żeby się na to zdecydować, a to wymaga czegoś takiego, że nie można sobie tyłów zabezpieczać, że jak mi się nie uda, to będę robił coś innego. Jeśli się chce dobrze coś robić, to trzeba wejść w to do końca. Wydaję mi się, że raczej nie znam przykładów zespołów, na które dragi nie miałyby wpływu. I to nie tylko chodzi o ten rodzaj muzyki, tylko też o bluesa, jazz. Jeśli ktoś się na przykład oszukuje, że nie bierze dragów, natomiast pije gorzałę, no to właściwie sam siebie ładuje w kaczy fiut, bo jest to dokładnie taki sam narkotyk, jak… I to w dodatku jeden z najgroźniejszych. Tak samo zresztą jak nikotyna, ale trudno mówić o wpływie nikotyny na rozwój muzyki. Przez jakiś czas LSD było przedmiotem naszych zainteresowań, ale cały czas nie było to na zasadzie – chodźmy się udupimy – tylko było to dla nas doświadczenie poparte tym, co wiedzieliśmy wcześniej. Nie chodzi o wizje, czy jakieś majaki, tylko o słynne przygody pierwszych twórców tego wynalazku i ich wielkie nadzieje na to, że będzie to środek, który zbawi świat, że będzie to, środek dzięki któremu możesz skorygować swoją świadomość. Część z tych rzeczy jak gdyby się potwierdziła.
Porównywałem dwa utwory. „Ganja” z „czarnej” płyty, który w zasadzie jest pierwszym oficjalnie wydanym hymnem pochwalnym na cześć marihuany i „F. U. C. K.” z „Cosmopolis”, gdzie śpiewacie o LSD i THC w sposób mało przychylny. Skąd taka rozbieżność?
Chociażby to, że ludzie dużo głupot gadają na ten temat. To jest trochę tak, jak w supermarkecie, albo w gazecie na ostatniej stronie. Kadzidełka masujące, kawałek buddy, kurs reiki. To jest właściwie kupczenie wszystkim. Tak samo, jak to, że gandzia jest za pieniądze. Kiedyś nie była za pieniądze. Tak samo, jak LSD dla mas. Jakieś party, zabawa, techno – ogłupienie. Nawiasem mówiąc, jeśli chodzi o techno, to najbardziej lubię Kraftwerk i chyba zostanę przy tym (śmiech).
Czy w związku z utworem „Ganja” nie zgłaszali się do Ciebie jacyś hiphopowcy, żeby móc zsamplować ten utwór?
Nie. Ale mogą (śmiech).
Oglądając nowojorskie wydarzenia z września 2001 roku, skojarzyłem je z fragmentem tekstu „Przestań śnić/ Obudź się”: „Wszystko się zmienia, cały świat, płonie wielki ogień i wieje wielki wiatr”. To było jak biblijne proroctwo. O czym myślałeś oglądając płonące wieżowce?
Myśleliśmy o tym, o czym myśleliśmy, jak zaczynaliśmy działalność. Jak skończy się ten układ rzeczy, czy uda nam się uniknąć konfliktu nuklearnego między mocarstwami, które posiadają tego towaru dużo więcej, niż żeby nas pozabijać. W samą tylko Polskę było skierowanych 400 rakiet. Przecież nawet szczury by tu nie przeżyły. Tak właśnie przewidywaliśmy, jak się okazuje zresztą słusznie, że dojdzie do terroryzmu na masową skalę, a w najgorszym wypadku do terroryzmu nuklearnego. Nie było innego wyjścia po prostu. Nawet nie chodzi, że przewidzieliśmy. To po prostu było łatwe do przewidzenia.
Jak wspominasz koncert w londyńskim klubie „Garage” w 2003 r.?
Bardzo fajnie. Rewelacyjnie. W ogóle chyba był to nasz najlepszy koncert (śmiech).
Kto zaprosił Was do Londynu?
Przemek, nasz kolega.
Dużo ludzi było?
Dużo. Bilety drogie jak cholera. Sam nigdy nie wydałbym tyle na bilet. 12 funtów, Boże! Przyszło dużo ludzi. Potrzebowali kapeli z kraju, która pośpiewa im akurat takie teksty. My byliśmy szczęśliwi i z tego co widziałem. Sala też. Trudno o lepsze koncerty w życiu. Jeśli mówimy o ostatnich, to myślę, że w ogóle były one chyba naszymi najlepszymi. Nie mówię, że najciekawszymi, ale najlepszymi ze względów technicznych, czy brzmieniowych – między innymi w Katowicach. W tej chwili już nie ma tego problemu, że nie ma kto nagłośnić koncertu, czy nie ma na czym. Kiedyś z tym wszystkim bywało bardzo różnie.
Już zaczęliście nagrywać nową płytę?
Raz zaczęliśmy, ale przerwaliśmy, bo mieliśmy czternaście utworów w dwa dni do nagrania, była to sprawa do przemyślenia. Poza tym równolegle, myśląc o płycie szukaliśmy sposobów jej wydania. W tej chwili w Polsce nie jest tak fajnie. Ludzie się jakoś nie palą do współpracy w tym temacie. Na razie się zatrzymaliśmy, ale one lada dzień ruszymy. O tyle na dobrze wyszło, że musimy wybrać utwory bardziej przemyślane, spośród tych, które przez ostatnie pół roku przygotowywaliśmy.
Czy oprócz nowych utworów znajdą się na płycie jakieś starsze?
Nie. Nie było takiego pomysłu. Będą same nowe utwory.
Jaki będzie tytuł płyty?
Jeszcze nie mieliśmy konkretnego pomysłu. Coś miało być z Europą. „Eurokryzys” miało się nazywać, ale jest to tytuł roboczy.
Kto będzie realizował tę płytę?
Na razie jesteśmy w kontakcie z Kubą Nowakowskim i wszystko wskazuje, że on.
Czy już wiadomo jaka będzie okładka?
Chyba jeszcze nie.
Wiadomo kto będzie ją projektował?
Pewnie Tomek, ale może wspólnie wpadniemy na jakiś pomysł. Okładki przed płytą na pewno nie będziemy robić, tylko raczej w trakcie płyty, może gdzieś w środku.
Powiedz jakie są losy „czarnej” płyty zremiksowanej powtórnie?
Nie mam zielonego pojęcia co wyprawiają z tymi wszystkimi płytami, słowo ci daję. Nie płacą… Brakuje nam paru groszy, żeby gości do sądu za to podać. Cały ten szołbiznes to straszliwie brudna sprawa. Ukradziono nam mnóstwo pieniędzy, tylko jest to właściwie nie do udowodnienia. Przy ludziach tak naiwnych, jak muzyk z gitarą śpiewający dla ludzi, gość który orientuje się w przekrętach, pitach, vatach, nielegalnie przewiezionych kompaktach przez granicę… To w ogóle bezsilność jest.
Czy wspólnie piszecie teksty, czy tylko Tomek to robi?
Tomek pisze dużo więcej niż ja.
Chodzi mi o uniwersalność w Waszych tekstach. Zarówno z „czarnej” płyty, jak i z „Cosmopolis”. One powstały w określonym czasie i w określonych warunkach, ale nie czuje się „starzenia” tych tekstów. Ostatnio oglądałem program a propos stanu wojennego, do którego został zaproszony Jaruzelski i on pokazał ksero planów uderzenia armii NRD na Polskę w razie gdyby się coś działo i te plany miały kryptonim „Czekając na sygnał”.
(śmiech) No tak… co zrobić (śmiech)
Co dzisiaj robi Tomek Świtalski (Tomasz „Man” Świtalski- na „czarnej” płycie grał na saksofonie. Zagrał gościnnie na płycie Deadlocka „Ambition”. Twórca Maratonu Literackiego- „Noc Poetów”, imprezy odbywającej się w warszawskich klubach, w której każdy z autorów mógł wytańczyć, wyśpiewać lub wyrecytować swój utwór) i Jarek Ptasiński (Jarosław „Gruszka” Ptasiński- saksofon, instrumenty perkusyjne, Brygada Kryzys, Izrael)?
Jarek był tu przed chwilą, a Tomek Świtalski zajmuje się ostatnio organizowaniem jakichś koncertów poetycko- jazzowych, ale nie widziałem go ostatnio kilka miesięcy także dokładnie nie wiem.
Jarek teraz z Tobą gra w jakimś projekcie?
Tak, gramy sobie tutaj na Woli w Warszawie.
Czego dzisiaj słuchasz?
Niewiele w ogóle słucham muzyki, bo przeszkadza mi w myśleniu muzycznym. Nie chcę się za bardzo inspirować. Z Internetu ściągam stare nagrania np. Hawkwind, The Sparks, Neila Yonga. Takie nagrania, które słyszałem dawno temu i wtedy były nie do zdobycia. A z reggae to Ras Michael.
Co Cię dzisiaj fascynuje oprócz muzyki?
Bardzo dużo rzeczy. Przyszłość, historia i przede wszystkim rozwój nauki.
Słyszałem, że ostatnio podłączyli Ci Discovery.
(śmiech) Legalnie tak, bo wcześniej miewałem różnie. Mam ewidentnie fioła na punkcie historii, szczególnie XX wieku. Historie obu wojen, no i eksploracja kosmosu, badania nad sztuczną inteligencją. Popularne sprawy, które są cały czas za mało popularne. Nie wiem jakim cudem w komunistycznym społeczeństwie… Może było zbyt dużo nudy, ale masa ludzi interesowała się takimi rzeczami i to było bardzo fajne. Natomiast w tej chwili nie istnieje zainteresowanie, mimo, że próbują podejść do tego komercyjnie. Podróże w kosmos chcą rozdmuchać przez turystykę, co jest już dla mnie upokarzające, że ludzie nie potrafią już nic innego wytworzyć, jak poprzez łapówkę komercyjną. Pierwsi polecą bogaci i sfinansują wszystko. Przecież to nonsens.
Nazwa Brygada Kryzys powstała na bazie nazwy Twojego pierwszego zespołu, czyli Kryzysu, dla którego nazwę wymyśliłeś stojąc pod Pałacem Kultury. Czy nazwy obydwu zespołów byłby dziś inne gdyby nie było tego Pałacu?
Pewnie nie. Ja po prostu tam mieszkałem i miałem wtedy takie wrażenie, że specjalnie taki duży budynek jest postawiony w centrum miasta, bo on, tak jak każda duża masa, powoduje efekty typu grawitacyjnego. Natomiast nic złego w tym budynku nie ma, jeśli tam już nie ma jakichś ruskich pułkowników. Normalny budynek. Tam był Pałac Młodzieży, w którym młodzież uczyła się pływać i innych rzeczy. Fajnie. Tak jak powiedziałem, ja tam mieszkałem, ale dla mnie było najciekawsze, że wszędzie pod spodem są ludzie zmieleni, w tych gruzach, że to kiedyś zupełnie inaczej wyglądało. Tu gdzie stoi Pałac to była ulica Złota, Pańska, Sienna, wszystko było inaczej. Później się dowiedziałem, że była tam granica getta, tzw. bogatsze getto. Nie dziwię się, że ludzie nie chcą o tym zbytnio myśleć, bo nie jest to łatwe. Ale z drugiej strony takie dziwne sny przychodzą, których się nie rozumie, jeśli nie wie się gdzie się mieszka.
Dzięki za wywiad.
Dzięki.
Warszawa, 23. 05. 2005 r.


Brygada Kryzys- zespół, którego nie było, cz. 3.

z18581368V,Brygada-Kryzys-1982r-

Brygada Kryzys- zespół, którego nie było, cz. 3.

BRYGADA KRYZYS
„Brygada Kryzys”, Tonpress 1982 / A. A. MTJ 2003
Po rozpadzie Kryzysu i Tiltu – dwóch czołowych zespołów nowej fali, doszło do powstania Brygady Kryzys. Zespołu określającego swój styl jako punkedelic, czyli psychodeliczny punk. Miała powstać nowa jakość, coś czego w polskiej muzyce do tej pory nie było, a pierwszy studyjny album grupy miał być tego dowodem.
Przed 1982 rokiem żaden z polskich zespołów nie mógł pochwalić się taką okładką, jaką miała Brygada Kryzys – uproszczonym do granic możliwości sygnałem dla odbiorców. Na czarnym tle, białymi literami wypisano nazwę zespołu, pod którą widniała biała gwiazda. Przypuszczalną inspiracją projektu Tomasza Lipińskiego mógł być fakt, że płyta ukazała się między 1981 rokiem, kiedy w „Polsce czyli Nigdzie” rząd pod wodzą żołnierzy rozpoczął stan wojenny, a orwellowskim 1984, kiedy miała ziścić się totalitarna wizja społeczeństwa.
Intro płyty to utwór „Centrala” z jednostajnym basem i z mantrującym głosem Lipińskiego. W „Radioaktywnym Bloku” doświadczamy paranoi codziennego życia ludzi odizolowanych, obcych, pozbawionych nadziei i poruszających się jak w transie. Po kolejnych utworach przesiąkniętych atmosferą alienacji, przełomu i ułudy opisujących rzeczywistość jakby nie z tego świata, nadchodzi moment relaksu i odpoczynku. To pierwszy oficjalnie wydany hymn na cześć marihuany („Ganja”) dający ukojenie i radość, aby po nim przeżyć katharsis, czyli „Fallen, Fallen Is Babylon” z free jazzowym solo saksofonu i kakofonią na końcu utworu a zarazem płyty.
Brzmienie zespołu to ściana dźwięku z dużą ilością pogłosu i echa, dających wrażenie zawieszenia w próżni i ulotności. Oczywiście ściana ta była ograniczona przez ówczesne warunki sprzętowe i realizatorskie, ale przecież zastosowanie takiego zabiegu w roku 1982 było posunięciem prekursorskim. Głos Lipińskiego słychać jakby przez megafon, co dodaje dramaturgii albumowi, a tekstom klimatu apokaliptycznej pustki, nie zapełnionej jeszcze nadejściem Nowego Świata i pokładanych w nim nadziei na coś pozytywnego („Nie ma nic”).
Teksty duetu Brylewski / Lipiński nie opisują żadnej sytuacji, pojęć, czy miejsc charakterystycznych wyłącznie dla tamtego czasu. Są na tyle uniwersalne, że nie trzeba mrużyć oka słuchając ich dzisiaj, a możliwości ich interpretacji oraz aktualność są doprawdy imponujące. Bo czyż słów „Wszystko się zmienia, cały świat, płonie wielki ogień i wieje wielki wiatr” w „Przestań śnić” nie można odnieść do ataku na Nowy Jork z września 2001 roku i potraktować niczym biblijnego proroctwa?
W roku wydania płyty Brygady Kryzys Michał Tarkowski kręci film „Koncert”, w którym można zobaczyć zespół w utworze „Wojna” (ujrzy on światło dzienne dopiero w 1992 roku na płycie „Cosmopolis”) i w „Radioaktywnym Bloku”, do którego reżyser zrobił pierwszy w Polsce klip w konwencji minimal. Kamera skierowana jest na potężny, szary i bezduszny wieżowiec, od którego powoli oddala się obiektyw. Blok nie znika z pola widzenia, jest coraz większy i zdaje się nie mieć początku i końca. Pokazuje się w całej swej totalnej brzydocie i absurdalnej, przygnębiającej potędze. „Koncert” można było zobaczyć tylko w kinach. Telewizja nigdy go nie wyemitowała.

 View original post

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz